Rory Carroll, Chávez.
Prawdziwa historia kontrowersyjnego przywódcy Wenezueli, tłum.
Michał Romanek, Łukasz Müller,
wyd. Znak Literanova
Prezydent Hugo Chávez
byłby pewnie rozczarowany, że kojarzę go zaledwie z kilku mało
dyplomatycznych, zazwyczaj antyamerykańskich wypowiedzi w prasie lub
z migawek w serwisach informacyjnych. On, taki medialny, gospodarz
wielogodzinnych telewizyjnych show, które musiały nadawać
wszystkie wenezuelskie stacje, nie tylko państwowe. Zagrzewający do
boju, śpiewający piosenki, opowiadający o swoich najnowszych
pomysłach, przytaczający historie z dzieciństwa, zapewniający o
nadchodzących zmianach na lepsze. Wenezuela leży zbyt daleko, by
mogło być inaczej. A jednak nie dość daleko od Kuby, Białorusi,
Iranu czy Syrii, których przywódców Chávez
popierał i z którymi współpracował na różnych płaszczyznach.
Ale tego – i jeszcze więcej - dowiedziałam się z książki
Rory'ego Carrolla, wieloletniego korespondenta londyńskiego
„Guardiana” w Caracas, który z bliska oglądał rewolucję
Cháveza,
rozmawiał z ludźmi, którzy go otaczali (albo tylko ich obserwował)
oraz z tymi, których dotykały skutki jego reform lub bałagan
organizacyjny kraju.
Nietuzinkowe postępowanie
Cháveza
wprawia w osłupienie i nie ma przesady w stwierdzeniu, że nigdy
wcześniej nie było takiego polityka jak on. Nawet w swoich
dyktatorskich zapędach działał nietypowo, co niekoniecznie wiązało
się tylko z pozytywnymi zjawiskami. Nie dziwię się, że dla
Carrolla stał się kuszącym obiektem dziennikarskich badań.
Zwłaszcza, że rozdźwięk między słowami comandante a sytuacją w
kraju stawał się coraz większy, co dziennikarz mógł odczuć
także na własnej skórze. Przerwy w dostawach prądu, braki w
zaopatrzeniu, rozsypujące się, niegdyś najnowocześniejsze w całej
Ameryce Południowej drogi i mosty, napaści i porwania na ulicach,
wymuszenia i korupcja. Mimo tych przypadłości, coraz częstszych
społecznych niepokojów i rosnącej w siłę opozycji wizerunek
Cháveza,
rządzącego niemal bez przerwy od 1998 roku, niemal nie ucierpiał.
Niezadowolonych zawsze przewyższała liczba żarliwie wielbiących
swojego prezydenta. Który podkreślał, że biedacy też się liczą,
że zasługują na odpowiednie wykształcenie i opiekę medyczną. I
oni rzeczywiście na tym skorzystali. Przynajmniej częściowo i do
pewnego momentu.
Rory Carroll skończył
pisać książkę o Chávezie
6 marca tego roku, dzień po jego śmierci. Bycie obcokrajowcem
pozwoliło mu zachować dystans i dawało niezależność osądów, a
doświadczenie zawodowe umożliwiło zebranie materiałów i
uporządkowanie ich w wiele mówiącą, ciekawie podaną całość.
Carroll zrezygnował ze ścisłego trzymania się chronologii,
unikając tym sztywności i jednostajności akademickich podręczników
(ale z zachowaniem ciągłości kluczowych zjawisk i dat). Postawił
na urozmaicony przekaz, który okazał się strzałem w dziesiątkę.
Jego metoda polega na naprzemiennym przybliżaniu i oddalaniu
perspektywy, z której możemy oceniać Wenezuelę i jej przywódcę.
Treść „Cháveza.
Prawdziwej historii...” balansuje od konkretnego człowieka czy
wydarzenia po ogólny rzut oka na sytuację w kraju. Dzięki temu
możemy sami wyciągać wnioski i konfrontować je z podsumowaniami
autora. Jego trzeźwość, zdrowy rozsądek, jednoczesny brak
uprzedzeń i bałwochwalczego uwielbienia wobec osoby comandante
przełożyły się rzetelne wyjaśnienie, jak zmieniał się sposób
sprawowania władzy przez Cháveza
i dlaczego w rezultacie doprowadził on Wenezuelę do gospodarczej
ruiny.
Carroll nazywa rządy
Cháveza
„niepoważną tyranią”, a jego samego - doskonałym politykiem i
kiepskim menadżerem zarazem. I potrafi to potwierdzić wieloma
przykładami. Jego książka pozostawia po sobie gorzką refleksję
na temat przekładania własnej popularności nad koniecznością
powzięcia niepopularnych decyzji. Na temat dobrych chęci i
pomysłów, których realizację uniemożliwiało skoncentrowanie
władzy tylko w jednych, w dodatku kapryśnych rękach. To
wielowymiarowy, doskonale napisany portret człowieka, który
zaprzepaścił wielkie możliwości, nawet nie zauważając tego. A
także kraju, dla którego ropa naftowa okazała w się w równym
stopniu przekleństwem, co błogosławieństwem.
Siła przekazu Rory'ego
Carrolla okazała się tak wielka, że z wielką niecierpliwością
oczekuję nowych wiadomości na temat Wenezueli, w której rządy
objął namaszczony przez Cháveza
następca, Nicolas Maduro, niegdyś minister spraw zagranicznych i
... kierowca autobusu. Przyszłość pokaże, czy nastąpi ciąg
dalszy wenezuelskich absurdów.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz