Alexander McCall Smith, W
towarzystwie uroczych pań, tłum. Tomasz Bieroń, wyd. Zysk i S-ka
Mam przyjaciółkę,
której towarzystwo powinno się zapisywać na receptę chorym na
depresję. Cokolwiek robi czy mówi, tryska taką energią i radością
życia, że od razu człowiekowi robi się lepiej dzięki jej
obecności. W dziedzinie literatury taką postacią jest Alexander
McCall Smith, autor trzech cykli powieściowych, m.in. uroczej „44.
Scotland Street” i zupełnie dla mnie nowej, bardzo przyjemnej w
odbiorze „Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1”. Tym, co
niewątpliwie łączy obie serie, jest ogromna sympatia autora wobec
rodzaju ludzkiego. Ludzie, o których pisze McCall Smith, są
zwyczajni, pełni ciepła, niekoniecznie doskonali, tacy, z którymi
łatwo nam się utożsamić. Nawet gdy czasem popełniają głupstwa
i posiadają pewne wady, przedstawione zazwyczaj przez autora w lekko
humorystyczny sposób. Pisarz ponadto tak komponuje swoje dzieła, że
można je czytać niezależnie od siebie i ta reguła dotyczy również
książki „W towarzystwie uroczych pań” o mma Ramotswe,
właścicielce Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Jedynej z
afrykańskiego cyklu, która jak dotąd trafiła w moje ręce. Przy
okazji mała uwaga – seria, której akcja rozgrywa się w
Botswanie, nie jest egzotyczną wersją ani lustrzanym odbiciem
szkockich opowieści. Co również liczę McCallowi Smithowi na duży
plus!
Afryka w książkach (i
niestety często w rzeczywistości) to głód, puste spojrzenie
umierającego dziecka, wyschnięte studnie, uciekający ludzie. To
reportaże z miejsc targanych konfliktami, w najlepszym razie
literatura rozliczeniowa. McCall Smith jest chyba pierwszy w
pokazaniu jej od innej, całkiem zwyczajnej strony. Oczywiście ma to
swoje przyczyny. Szkocki pisarz urodził się i spędził dzieciństwo
w tej części Rodezji, która obecnie nazywa się Zambia, w bliskim
sąsiedztwie Botswany. Z tym ostatnim krajem był związany zawodowo,
i podobno do dziś jest to miejsce, które chętnie odwiedza
prywatnie. Być może dlatego tak przekonująco potrafi oddać ducha
tego zakątka świata i pokazać go jako miejsce, w którym można
żyć w miarę zadowalająco i normalnie. Co prawda historia była
łaskawa dla Botswany, której udało się uniknąć wyniszczających
dyktatur i krwawych wojen. A jej złoża diamentów i dobrej jakości
wołowina (stąd w tekście te wszędobylskie krowy!) mają pozytywny
wpływ na rozwój gospodarczy tego państwa. Co prawda wciąż – i
tak jest to pokazane w „W towarzystwie...” - wiele dzieci
przemierza tu kilkanaście kilometrów dziennie do szkoły, a
zostawiona na dworze para spodni lub zepsuta furgonetka mogą być
dla kogoś prawdziwą okazją. Rzadkim rarytasem, tak jak para
pantofli prosto ze sklepu.
„W towarzystwie uroczych
pań” to szalenie miła powieść obyczajowa. Chociaż, biorąc pod
uwagę profesję mma Ramotswe i jej asystentki mma Makutsi,
moglibyśmy się spodziewać w niej jakiejś zbrodni. Ale tak się
akurat składa, że detektywistyczna agencja mma Ramotswe dostaje
zlecenia dotyczące osób żywych, takich jak np. oszuści finansowi
lub kandydaci na małżonków, których reputację trzeba dyskretnie
sprawdzić przed ślubem. A jej funkcjonowanie jest ściśle
powiązane z zakładem mechanicznym prowadzonym przez męża mma
Ramotswe. Stąd w powieści pojawia się kilka przeplatających się
wątków – młodych, sprawiających kłopoty terminatorów, pana
Polopetsi, który otrzymał drugą szansę, życia towarzyskiego mma
Makutsi i jej marzeń, oraz pewnego przybysza z przeszłości mma
Ramotswe, który wprawi w drżenie tę niezwykłą, silną moralnie i
tradycyjnie zbudowaną (cudowne określenie!) kobietę.
Wiele interesujących,
bardzo pozytywnych postaci, troska o szczęście, miłość oraz
odpowiedzialność za drugiego człowieka właściwe Afrykanom, jak
Europejczykom, a także nieśpieszne tempo akcji i dobre zakończenie
– to najważniejsze walory „W towarzystwie uroczych pań”. To
one sprawiają, że czyta się tę książkę z uśmiechem, z rzadka
i na krótko zastąpionym zmarszczką frasunku. Ale to z powodu
przejściowych kłopotów bohaterów, których się po prostu bardzo
lubi i życzy im się szybkiego wyjścia z opresji, jak najlepszym
przyjaciołom.
PS. Odradzam czytanie
opisu na okładce. Niestety przypomina przysłowiowy groch z kapustą.
Uwielbiam "Kobiecą agencję detektywistyczną nr 1". Podoba mi się nawet bardziej niż "44 Scotland Street". Czytałam dwa tomy, a kolejne czekają w kolejce, bo dawkuję sobie tę przyjemność z niemalże aptekarską dokładnością. "W towarzystwie uroczych pań" ciągle przede mną :)))
OdpowiedzUsuń