Krzysztof Miller, 13 wojen
i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego, wyd. Znak
Wojenne reportaże Krzysztofa Millera nie powstały na zamówienie. Autor nie jeździł na tereny ogarnięte konfliktami zbrojnymi po to, by opisywać i wyjaśniać innym, jak wygląda rzeczywistość na drugim końcu świata. Czy raczej w miejscach, które są znacznie bliżej, niż byśmy tego chcieli. Robił zdjęcia, wychwytywał ten jedyny, właściwy moment, ustawiał parametry, rejestrował. Emocje upychał na później. Uczył się tego od chwili, gdy stanął w rumuńskiej kostnicy nad ciałem popularnego prezentera telewizyjnego, któremu snajper odebrał w ułamku sekundy życie i zmienił połowę twarzy w krwawą miazgą. Umysł fotoreportera utrwalił zbyt wiele, podobnie jak klisza fotograficzna. Nadprogramowe zdjęcia zostały odłożone do archiwum, podczas gdy ludzka pamięć, równie czuła, co pojemna, dla psychiki człowieka była niczym bomba z opóźnionym zapłonem. Po leczeniu w klinice stresu bojowego Miller pisze zbiór reportaży, książkę, którą nazywa swoją ostatnią wojną, tym razem ze wspomnieniami. To właśnie „13 wojen i jedna”.
Zazwyczaj reporterzy
usuwają się w cień. Dają głoś innym. Tak dobierają informacje,
byśmy my, czytelnicy, bezpieczni w swoich domach uzyskali jak
najszerszą perspektywę, a może nawet poznali prawdę. Czymkolwiek
ona jest. Książka Krzysztofa Millera już w tym jest inna, bo na
pierwszym miejscu stawia bezpośrednie doświadczenie autora i jego
odczucia. Z punktu widzenia wielkiej historii nie ma znaczenia, że
od kogoś żądano łapówki. Że czyjeś ciało i czyjaś twarz
wciskały się w śnieg pod ostrzałem. Że kogoś leżącego przy
snajperze cały dzień bolały wszystkie kości. Nie ma znaczenia
nawet to, że błysk obiektywu o mały włos nie został wzięty
przez dowódcę rosyjskiego czołgu w Groznym za lunetę karabinu
snajperskiego. Jednak zagrożenie życia i brak poczucia
bezpieczeństwa nie są przez to mniejsze. Nawet gdy posiada się ten
luksus, że można wyjechać i w ciągu kilku godzin wrócić do
normalności.
Styl Krzysztofa Millera
jest specyficzny. Na pozór bardzo luzacki, pełen kolokwializmów,
lekko buńczuczny. Są chwile, kiedy wręcz drażni. Ale tylko
dopóty, dopóki nie zaczniemy w nim dostrzegać próby oswajania się
z warunkami, w których przemoc i jej skutki są normą. To dlatego
Miller tak często odwołuje się do tego, co zna – zachowań
kumpli z dzielnicy, reguł, które rządzą męskim światem, do scen
z filmów wojennych, które zastępują osobiste doświadczenie, do
przypadków z innych konfliktów, które dokumentował jako
fotoreporter.
Millerowi wyszła proza
gęsta od szczegółów. To przez nie czytało mi się tę książkę
żmudnie, powoli, chociaż rozumiem powody, dlaczego autor nie
zrezygnował z żadnego z nich. Każda rozmowa, spotkanie, widok,
odczuta złość, bezsilność lub wzruszenie ramion - dla niego są
równie ważne. Czy tatuaże na rękach ormiańskiego żołnierza,
czy wywrotka na motorze w kambodżańskiej dżungli, czy picie
gruzińskiego koniaku. Przygotowywanie posiłku i ta chwila, gdy jest
oskarżany o bycie szpiegiem i może zostać rozstrzelany. Momenty
wymagające zimnej krwi i zwykłego szczęścia. Obserwowanie
miejscowych rozrywek i cudzych nieszczęść. Własne emocje.
„13 wojen i jedna”
należy do tych książek, które dają dużo do myślenia. To bogaty
w detal zapis codzienności reportera wojennego, który dobrowolnie
decyduje się na nieprzewidywalność i niedostatek udogodnień. Jego
misja dokumentowania daleka jest od romantyzmu i przygody. Wymaga
utrzymania równowagi między normalnością a brakiem jakichkolwiek
reguł. A to ma swoją cenę. Krzysztof Miller nie ukrywa jak
wysoką.
Nie słyszałam o tej książce, a jedyny kontakt z jakimikolwiek publikacjami na temat reporterów wojennych miałam za sprawą "Miłości z kamienia" a tu widzę, przedstawiony został zupełnie inny punkt widzenia i szczerze? Z chęcią poszukam tej książki :)
OdpowiedzUsuń"Miłość z kamienia" jak na razie tylko przeglądałam. I gdzieś mi tam mignęło nazwisko K. Millera. Tak, jak w jego książce pojawia się postać Wojtka Jagielskiego. Być może te dwie książki ciekawie się uzupełniają. Przekonamy się :)
Usuń