Giles Milton, Wolfram –
chłopiec, który poszedł na wojnę, tłum. Piotr Kulig, wyd.
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Kiedy czytałam tę
książkę, dopadał mnie momentami syndrom „słonia a sprawy
polskiej”. No jak to, oburzałam się w myślach, jak głównemu
bohaterowi mógł zostać w głowie tylko bezbarwny obraz Polski w
postaci migawki zza okien pociągu? W czasie wojny?! Co jakiś czas
brakowało mi pewnych informacji lub szerszego potraktowania innych - oczywiście z polskiego punktu widzenia.
W zamian dostawałam takie, które były dla mnie całkowitą
nowością (np. jak traktowali jeńców niemieckich Amerykanie i
Francuzi po zakończeniu działań wojennych). Niemniej wciąż
musiałam sobie przypominać, że „Wolfram” nie jest książką
ściśle historyczną, chociaż opiera się na faktach, a autor
bardzo dba o to, byśmy mieli dostateczny wgląd w ogólną sytuację
Niemiec w latach 30. i 40. poprzedniego wieku. Świadczy już o tym
bogata bibliografia, z której korzystał podczas pisania. A co jak
co, ale Giles Milton potrafi wyciągnąć to, co najważniejsze ze
źródeł i opracowań historycznych. Dowiódł tego innymi swoimi
książkami, m.in. znakomitym „Białym złotem”, które we mnie
wzbudziło nieufność wobec powszechnego przekonania o panowaniu
brytyjskiej floty na morzach w ubiegłych wiekach.
„Wolfram” jest
historią rodzinną, która miała za cel przybliżyć córkom
Miltona dzieje ich niemieckiego dziadka i jego bliskich oraz członków
innej, zaprzyjaźnionej z nimi rodziny, z której wywodzi się ich
babcia. Przy okazji jest próbą pokazania drugiej wojny światowej i
poprzedzających ją wydarzeń z punktu widzenia samych Niemców. To
dlatego Milton nie ogranicza się tylko do relacji Aϊchele'ów
i Rodich, ale sięga też do wspomnień innych osób, m.in. Sigrid i
Doris Weber oraz Hannelore Schottgen, rówieśnic Wolframa. Książka
nie ukrywa ich dziecięcej radości wywołanej nazistowskimi
pochodami z pochodniami i orkiestrą. Ani zażenowania ideą
Lebensborn, która zakładała, że niemiecka dziewczyna powinna poza
małżeństwem urodzić „dzidziusia dla Hitlera” i oddać je na
wychowanie państwa. Oraz konsternacji, że żadna z uczennic nie
przypomina z wyglądu rasowej Aryjki. Nie pomija też wstrząsu,
jakim dla dorosłych okazał się nagły brak swobody w wyrażaniu
poglądów, niebezpieczeństwo związane z opowiadaniem politycznych
kawałów, przymus uczestnictwa w nazistowskich rytuałach oraz
powszechne donosicielstwo. Podkreśla niedowierzanie pomieszane ze
zgrozą, które budziły szeptane ukradkiem pogłoski o obozach
zagłady.
Z treści książki jasno
wynika, że bliscy Wolframa, a także wielu innych Niemców nie było
przygotowanych na zmiany wprowadzone przez nazistowski reżim. Nie
wiedziało też, jak się mu skutecznie przeciwstawić. Stać ich
było co najwyżej na drobne wybiegi, jak np. ten z masztem na flagę
w ogrodzie Aϊchele'ów.
Niemniej „Wolfram” nie jest usprawiedliwieniem żadnej
nazistowskiej zbrodni, nawet jeśli władze Trzeciej Rzeszy ukrywały
pewne ponure fakty przed swoimi obywatelami. Ci przyzwoitsi z nich
byli więźniami Hitlera i okoliczności, na które mieli niewielki
wpływ. Oczywiście więźniami o najlepszej sytuacji w całej
ówczesnej Europie (dlatego podczas lektury lepiej unikać porównań
do innych krajów). Niektórzy - tak jak Wolfram, który od dziecka
marzył o zostaniu artystą – musieli iść na wojnę, której nie
chcieli i z której celami się nie utożsamiali. Książka o jego
losach jest kolejną interesująca pozycją w dorobku Gilesa Miltona
- dobrze się ją czyta i jest ona zdecydowanie godna uwagi.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz