Ostatnio mam szczęście
do cykli powieściowych. Co daje mi okazję do dłuższego obcowania
z ulubionymi bohaterami i poruszania się po ich świecie. Ten, który
zapoczątkowują „Srebrne świnki” i którego najważniejszą
postacią (a zarazem narratorem) jest Marek Dydiusz Falko,
zdecydowanie należy do lżejszego kalibru literatury. Co nie znaczy,
że nie potrafi pozytywnie zaskoczyć i wciągnąć. Powieści Davis
mają niezaprzeczalnie tę zaletę, że dają pełnowymiarowe
wyobrażenie, jak w początkach cesarstwa rzymskiego toczyło się
zwykłe życie w obrębie Wiecznego Miasta oraz w granicach imperium.
Być może dlatego, że Falko nie jest ani bogatym arystokratą, ani
budzącym współczucie niewolnikiem. Plasuje się dokładnie
pośrodku - wolny człowiek, którego byt zależy od siły jego rąk
i sprawności umysłu i który pałace odwiedza tylko przy okazji
wykonywania zleceń. Wie, jak się poruszać po zatłoczonych ulicach
i w razie czego przechytrzyć pospolitych złodziejaszków czy
nasłanych najemników. Dokąd zabrać dziewczynę na spacer i na
którym straganie kupić najlepszy placek z siekanym mięsem. Dzięki
niemu (i Lindsey Davis) dawny Rzym ożywa, a zamieszkujący go ludzie
są pokazani bez klasycznego, chłodnego wyrafinowania, z którym są
powszechnie kojarzeni.
Falko to zawodowy
detektyw, a gdy go poznajemy jego główną klientelą są przede
wszystkim zazdrośni małżonkowie. Na skutek zbiegu okoliczności i
słabości do płci przeciwnej, Falko trafia w sam środek spisku
zawiązanego przeciwko nowemu cesarzowi Wespazjanowi – jedynej
nadziei dla Rzymu na spokój i normalność po szaleństwach i
ekscesach Nerona. Lindsey Davis zadbała nie tylko o szerszy plan
powieści. Pieczołowicie otoczyła Falkona wianuszkiem mniej lub
bardziej bliskich mu osób. Wśród nich znajdzie się matka, która
przynosi do jego kawalerskiego mieszkanka starannie połatane tuniki,
kilka zamężnych sióstr, ich dzieci oraz mężowie nieudacznicy, a
także Petroniusz Longus z rodziną - najlepszy przyjaciel Falkona, a
zarazem dowódca patrolu straży awentyńskiej.
Przyznaję, że postać
Falkona nie od razu wzbudziła moją sympatię. Późno zorientowałam
się, że lekki styl, w jakim wypowiada się o swojej pracy i
związanych z nią okazjach do przygód miłosnych, to tak naprawdę
czcza gadanina. Falko chce siebie (i nas) przekonać, że prowadzone
przez niego życie w pełni go satysfakcjonuje i nie oczekuje od
niego więcej nad przelotną przyjemność i konkretny pieniądz. Los
postawi jednak na jego drodze kogoś, przez kogo wielokroć będzie
zmieniał zdanie w tej kwestii. Zdradzę tylko, że wątek ten będzie
się odznaczał uroczą niekonsekwencją i że śledzi się go z taką
samą uwagą, jak ten sensacyjny. Po prawdzie oba staną się
nierozłączne i będą wspólnie nadawały ton lekturze (także w
kolejnym tomie „Wykute w brązie”).
„Srebrne świnki”
należą do tego rodzaju zgrabnie napisanych powieści, po które
chętnie się sięga w wolnych chwilach. Jej tło historyczne jest na
tyle bogato i wiarygodnie przedstawione, że przestaje mieć
znaczenie, na ile to efekt wyobraźni pisarskiej, a na ile praca
badawcza autora. Ma ona odpowiedni ładunek emocjonalny, by polubić
jej bohaterów, ale nie spodziewajmy się rozbudowanych
portretów psychologicznych, bo to po prostu nie ten typ literatury.
Spotkanie z Falkonem to rodzaj zabawy. Może nie dla wszystkich,
którzy go spotykają na swojej drodze w powieściowej
rzeczywistości, ale dla czytelników na pewno.
Czytałam tę książkę i pamiętam, że mnie znudziła, zwróciłam też uwagę na zbytnie uwspółcześnienie postaci. Zdecydowanie lepiej wypadają powieści Stevena Saylora.
OdpowiedzUsuńTeż lubię powieści Saylora. Na pewno bliżej im klasycznym kryminałom niż serii o Falkonie. Nie wiem, czy dobrze rozumiem, co masz na myśli mówiąc o uwspółcześnieniu postaci. Ale jeśli chodzi o to, że nie czuć dystansu wielu wieków w ich odbiorze, to dla mnie akurat to duży plus.
Usuń