środa, 6 czerwca 2012

Iwaszkiewicz był człowiekiem



Ludwika Włodek, Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów, wyd. Wydawnictwo Literackie

Ludwika Włodek, prawnuczka Jarosława Iwaszkiewicza, odsłania kulisy prywatnego życia na Stawisku. Tym samym prezentuje Jarosława Iwaszkiewicza przede wszystkim jako człowieka, ojca i dziadka, a także jako część większej całości, rodziny z jej dobrymi i bolesnymi przeżyciami. Zresztą bohaterem tej książki jest nie tylko sam pisarz i jego najbliżsi. To także inni, mniej znani członkowie rodziny Iwaszkiewiczów, a także Lilpopów, z których wywodziła się żona Jarosława, Anna. Od zwykłego zbioru anegdot ta książka różni się nieukrywaniem prawd niekoniecznie miłych, czasem wstydliwych, a często banalnych. Także gdy dotyczą osoby samej autorki. To z jej relacji wiemy, że głęboka religijność Anny Iwaszkiewicz, która ocierała się o dewocję, współgrała z jej umiłowaniem czystości wyniesionym z rodzinnego domu. Żadna z tych cech nie przeszła jednak na którąkolwiek z córek. O jednej z nich powstało nawet powiedzenie, że zaczyna dzień od rozlania oleju w lodówce. Nie są to sprawy może ważne z punktu widzenia historii i literatury, jednak Ludwika Włodek nie stawia sobie za cel pokazania życia na Stawisku w jego oficjalnej odsłonie. Chętnie sięga po fakty, które naukowcy pomijają, a które stanowią kwintesencję życia domowego i zaważają na stosunkach między domownikami. Bez skrępowania pisze więc o fatalnej kuchni na Stawisku, niezaradności prababki w sprawach domowych i jej wspaniałych przekładach, o babci, która nie umiała zająć się własnymi dziećmi po rozpadzie zbyt wcześnie zawartego małżeństwa, o współczesnych sporach prowadzonych z kuzynem na temat ważności szlacheckiego pochodzenia (przez nią traktowane z przymrużeniem oka). Stara się zrozumieć swego wybitnego pradziadka za ugodowość wobec PRL-owskich władz, ale nie broni go za wszelką cenę. A potem wspomina portret Jadwigi Śliwińskiej, swojej praprababki, który pomagał w odwracaniu uwagi... dzieci-niejadków, w tym jej samej.
Pisząc o rodzinie, autorka zaczyna od swoich prapradziadków. Siłą rzeczy jej relacje im bliżej współczesności, tym bogatsze w szczegół. Rozmach przedsięwzięcia jest naprawdę imponujący, a tablice genealogiczne na końcu książki ułatwiają rozeznanie się, o kim mowa. Zwłaszcza, że w tej historii nie brak osób, które weszły do rodziny, dalszych krewnych, znajomych, przyjaciół domu i bliższych współpracowników. Czuć, że z wieloma osobami, o których pisze, Ludwikę Włodek łączy głęboka, emocjonalna, międzypokoleniowa więź. Dzięki rodzinnym przekazom i dostępie do korespondencji poznała swoich przodków jak mało kto. Charakterystyczne powiedzonka, nawet bajki, cechy charakteru, ukochane zwierzęta, wymyślony język córek Iwaszkiewicza – wszystko to jest dla autorki ważne i wciąż istotne w rodzinnym sposobie porozumiewania. Nawet gdy dotyczy osób, które już nie żyją. W ich losach Ludwika Włodek dostrzega ten sam czynnik, który miał także fatalny wpływ na jej życie osobiste. To gorzka refleksja, ale pozbawiona obwiniania innych za swoje niepowodzenia.
Ludwika Włodek napisała szczerą książkę o swojej rodzinie, unikając stawiania jej na piedestale. Może nie zawsze to, co pisze jest pochlebne, ale nie mamy też odczucia, że uczestniczymy w rodzinnym praniu brudów. Jej relacja jest bogata, oparta na dokumentach, własnych podróżach i rozmowach. Nie brak w niej krytycyzmu, ale jeszcze więcej jest zrozumienia i miłości do krewnych. Właśnie takich, jacy byli i są naprawdę. To robi wrażenie, bo nie każdego byłoby na to stać.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz