wtorek, 23 grudnia 2014

Wesołych Świąt!



Wesołych Świąt, szczęśliwego Nowego Roku i radosnego czytania!!!




Za oknem ciemno,

cichutko puszyste ścielą się płatki.

Niech serca się z sercem podzielą

jak wigilijnym opłatkiem.

sobota, 20 grudnia 2014

Stanisława Kuszelewska-Rayska, Kobiety



Stanisława Kuszelewska-Rayska, Kobiety, wyd. Zysk i S-ka

Bałam się tej książki. Wiedziałam, że opowiada o drugiej wojnie światowej. A czy po kilkudziesięciu latach wydawania tomów wspomnień, opracowań naukowych, kręcenia mniej lub bardzie ambitnych filmów oraz seriali mogłoby mnie coś w tej materii jeszcze zadziwić? „Kobiety” Kuszelewskiej-Rayskiej okazały się majstersztykiem literackim, nie tyle zaskakującym, co zachwycającym pięknem języka polskiego z niegdysiejszymi zdrobnieniami i określeniami, emocjami, które wywołuje zawsze tak dobitna puenta, przeglądem postaw i okoliczności, których nawet nie mogłaby sobie wyobrazić osoba, która nie była świadkiem oraz uczestnikiem opisywanych wydarzeń. Strach użyć słów typu „heroizm” czy „bohaterstwo”, tak się zużyły przez lata. Ale tylko one przychodzą mi na myśl po przeczytaniu „Kobiet” oraz dołączonych do tomu „Dziwów życia” - pierwszych polskich autobiograficznych opowieści o kobietach prowadzących działalność podziemną (wydanych kolejno w 1946 i 1948 roku). To przede wszystkim krótkie scenki ukazujące codzienność okupacji na przykładzie konkretnych osób, także znanych, chociaż dla mnie akurat rozpoznawalna jest już tylko Zofia Kossak-Szczucka – zepchnięta z rowerem do rowu przez niemiecką ciężarówkę i modląca się w duchu, by niemieckim żołnierzom nie chciało się jej ratować. Bo miała przy sobie całą torbę nielegalnych papierów. Ot, paradoks.

Bohaterstwo tytułowych kobiet jest zwyczajne i pozbawione rozgłosu. Robią to, co uważają za słuszne, same się organizują, gdy trzeba kopać rowy, wyciągać spod gruzów rannych, dodawać otuchy lub zdobywać jedzenie. Przenoszą broń, dokumenty, organizują zapasy do kuchni polowych, tworzą centra dowodzenia w prywatnych mieszkaniach, umawiają spotkania, walczą aż do końca. Od młodych dziewczyn po leciwe staruszki. Są wśród nich wielkie panie i proste kobieciny nawykłe do ciężkiej pracy. Ich opór wobec okupanta (Kuszelewska-Rayska określa ich konsekwentnie jako „niemców” pisanych małą literą) przejawia się różnie, także w drobiazgach, w słowach, których dla osobistego bezpieczeństwa powinno się zaniechać. Czy można zapomnieć starszą panią, która upomina gestapowców, że to ona jest u siebie w domu, i to nie oni jej, ale ona pozwala im usiąść i czekać na powrót córki?

Opowiadania Kuszelewskiej-Rayskiej nierzadko bywają dramatyczne, nie zawsze dobrze się kończą. Mimo to w niektórych można odnaleźć ślady komizmu. Jak w tej historii o młodej kobiecie, którą granatowy policjant, współpracownik władz okupacyjnych, wciąga do bramy i ochrzania za to, że niesie pistolet niemalże na wierzchu! Albo tej o praczce, która z humorem i bardzo serio przyjmuje słowa niemieckiego klienta. Autorka nie podaje dat opisywanych wydarzeń, ale ich akcja obejmuje pierwsze wrześniowe naloty na Warszawę, przygotowania do powstania i sam zryw, aż do wejścia Armii Czerwonej i sowieckich rządów. Z tego zresztą powodu „Kobiety” i „Dziwy życia” dopiero teraz, po siedemdziesięciu latach doczekały się pierwszego wydania w Polsce.

Dziwię się, że tak znakomity tom opowiadań nie znalazł się w rankingach ważnych książek roku 2014. „Kobiety” Stanisławy Kuszelewskiej-Rayskiej są doskonałe pod względem formy i języka, a ich pozbawiona patetyczności treść – głęboko porusza.


 Stanisława Kuszelewska-Rayska (u góry) i jej córka Ewa Matuszewska
(więcej informacji o obu oraz zdjęcie na stronie Album Polski )

  
Stanisława Kuszelewska-Rayska (1894-1966) – pisarka, dziennikarka, tłumaczka literatury angielskiej (tym dzieł Jacka Londona, Aldousa Huxleya, Donna Byrne'a i Harry'ego Sinclaira Lewisa), harcerka, żołnierz Polskiej Organizacji Wojskowej i Armii Krajowej. W powstaniu warszawskim straciła jedyną córkę, Ewę Matuszewską ps. „Mewa”. Po wojnie przez Kair dotarła do Londynu. Tam zmarła.
(na podstawie notki biograficznej i posłowia Sławomira Cenckiewicza)

czwartek, 18 grudnia 2014

Bartosz T. Wieliński, Źli Niemcy. Zbrodniarze, geniusze, fanatycy, wizjonerzy




Bartosz T. Wieliński, Źli Niemcy. Zbrodniarze, geniusze, fanatycy, wizjonerzy, wyd. Agora SA

Widocznie mam coś w sobie ze „złego Niemca” skoro nie potrafię potępić w czambuł wszystkich, o których pisze Bartosz Wieliński. Swoją książkę dziennikarz poświęcił sylwetkom kontrowersyjnych przedstawicieli narodu niemieckiego. O części z nich mógł jedynie zebrać materiały przygotowane przez innych, w kilku przypadkach przeprowadził własne dziennikarskie śledztwo lub próbował nawiązać kontakt z żyjącymi jeszcze bohaterami swoich dociekań lub ich potomkami. Większość rzeczywiście ma swoim sumieniu straszne zbrodnie, w tym niepotrzebne okrucieństwo, głupotę, koniunkturalizm albo chciwość.

Ale o takim Johannie Reichharcie, kacie, który akurat najwięcej pracy miał za czasów Hitlera, mogę myśleć nawet z sympatią. Po pierwsze, zawód kata miał w jego rodzinie pewne tradycje. Po drugie, nie był jedynym człowiekiem na świecie pełniącym ten budzący wstręt zawód. Po trzecie, dopiero po wielu latach uporał się z psychicznymi skutkami jego uprawiania i przestał po pijanemu opowiadać o szczegółach sąsiadom (a to znaczy, że zabijanie nie było dla niego czymś łatwym do przyjęcia). Po czwarte i najważniejsze, schludnym wyglądem i odpowiednim zachowaniem starał się okazać skazańcom szacunek, bez względu na to, czy miał do czynienia z mordercą czy z więzieniem politycznym. Po piąte, równie ważne, robił wszystko, by skazani nie musieli cierpieć dłużej niż to konieczne. Po szóste, miał pecha, że w pierwszej połowie 20. wieku jego profesję otaczał już tylko ponury nimb, bez otoczki magii i zabobonu, która wcześniej zapewniała katom szacunek. No i ściął Sophie Scholl, działaczkę niemieckiego ruchu oporu. Nieładnie.

Oczywiście nie mam takich samych oporów wobec nazistowskich zbrodniarzy, jak Amon Göth, który pozostawił straszną spuściznę nie tylko swoim więźniom, ale i rodzonej córce oraz wnuczce. Albo Josef Scheungraber, który miał na sumieniu włoskich cywili i nigdy nie poczuwał się do winy za ich śmierć oraz Heinz Reinefarth, który spacyfikował powstanie w Warszawie, po czym... został szanowanym burmistrzem na wyspie Sylt. To takie oczywiste postacie, pewniaki w rankingu potworów. Lecz - podobnie jak w przypadku i innych - na ich przykładzie widać jakiś wycinek niemieckiej rzeczywistości, rażące wyjątki od tego, co uważamy za sprawiedliwy nurt historii. Przykrą prawdę, która nie została do końca zbadana i ujawniona, ale zamieciona pod dywan. Nie tylko dlatego, że było to wyłącznie w interesie państwa niemieckiego. Taki Wernher von Braun, któremu Stany Zjednoczone zawdzięczają swój program kosmiczny i jego ukoronowanie – spacer człowieka po Księżycu - nie przyznawał się do członkostwa w SS. Ani do tego, że przymusowi więźniowie na jego widok musieli odwracać się plecami do ściany i ginęli na stryczkach, gdy uznał, że ich praca nosi ślady sabotażu. A jednak mógł się szczycić wolnością, dobrym laboratorium, znakomitymi współpracownikami i uściskiem dłoni prezydenta Kennedy'ego.

Znowu wróciłam do budzących największe emocje czasów drugiej wojny światowej. Ale „Źli Niemcy” opowiadają także o latach je poprzedzających oraz o antagonizmach między RFN a NRD. O naukowcach, artystach, szpiegach, policjantach, prawnikach i politykach, w tym o cesarzu Wilhelmie II, który lubił robić zamieszanie na arenie polityki międzynarodowej i wycofywać się w ostatniej chwili z konfliktów, aż w końcu został potraktowany bardziej serio...

Źli Niemcy” to książka o historii pokazanej na podstawie szesnastu różnych losów. Opowiada o ludzkich słabościach, skłonności do oportunizmu lub ślepego fanatyzmu, o genialnych pomysłach, które posłużyły złym celom. I które z pewnością miały i nadal mają miejsce w każdym zakątku ziemskiego globu, tyle że podlane innym narodowym sosem. Frapujące, chociaż czasami chciałoby dowiedzieć się czegoś jeszcze więcej.

środa, 17 grudnia 2014

Anna Jean Mayhew, Sucha sierpniowa trawa




Anna Jean Mayhew, Sucha sierpniowa trawa, tłum. Paweł Lipszyc, Seria Kaszmirowa, wyd. Black Publishing

Po raz pierwszy dowiedziałam się o tej książce z zaprzyjaźnionego bloga Kartek szelest. Od razu moją uwagę przykuła ciekawa szata graficzna i sugestywna okładka. Rzuciłam się na nią jak kot na mysz, kiedy tylko zobaczyłam ją ponownie, tym razem w bibliotece. Nie zawiodła mnie, a to znaczy, że tak samo jak własnej intuicji, można zaufać czyjejś wrażliwości w doborze lektury. Szczerze mówiąc, nazwa wydawnictwa nic mi nie mówiła, a wiecie, że zawsze jest to jakaś wskazówka, gdy szukamy czegoś ciekawego do czytania. Na stronie Black Publishing przeczytałam, że jest to marka wydawnicza Wydawnictwa Czarne. Oraz, co jeszcze ważniejsze, że zajmuje się ona wydawaniem różnego typu książek, które łączy to, że podbiły serca i czytelników, i krytyków. Słowem odniosły także komercyjny sukces. „Suchą sierpniową trawę” rzeczywiście można by tak bardzo skrótowo określić. To literatura najwyższej próby, a jednocześnie niehermetyczna czy przeznaczona tylko dla grupki wybranych. To także przykład bardzo późnego debiutu – Anna Jean Mayhew napisała go w wieku siedemdziesięciu jeden lat!

Akcja „Suchej sierpniowej trawy” rozpoczyna się od wyjazdu pewnej rodziny na wakacje do krewnych mieszkających na Florydzie. To lata pięćdziesiąte, więc nic dziwnego, że w jednym samochodzie, pozbawionym pasów bezpieczeństwa, zmieściły się dwie dorosłe kobiety (w tym czarna służąca), kilkuletnia dziewczynka, niemowlę i dwie nastolatki, z których ta młodsza, zwana Jubie, jest narratorką powieści. To ona wprowadza nas w świat swoich bliskich, przybliża sedno rodzicielskich konfliktów, a przy okazji snuje historię swojego przywiązania do czarnoskórej Mary.

Dla Jubie Mary nie jest tylko pomocą domową, lecz kimś ważnym i kochanym. To dlatego Jubie jest wyczulona na każdy przejaw lekceważenia wobec niej. Jednocześnie jest tylko dzieckiem, które wyrosło w świecie, w którym normą jest problem wspólnego noclegu z osobą czarnoskórą, korzystanie przez nią z łazienki na stacji benzynowej, a nawet moczenie nóg w oceanie, jeśli jest to plaża tylko dla białych. Mayhew bardzo subtelnie przedstawia bezsens dyskryminacji rasowej, jej pułapki, w które wpadali także ci biali, dla których kolor skóry miał dużo mniejsze znaczenie niż wartość człowieka. Czas niewolnictwa i kajdan minął, zdaje się mówić Mayhew, za to pogarda i stereotypy oraz przyzwolenie na nie (także pod pozorami grzeczności) nadal mają się dobrze. To dlatego matka Jubie śmieje się z kawału o wrodzonej głupocie czarnych, chociaż ceni Mary i nie traktuje jej z góry. To dlatego zrozpaczona Jubie w domu czarnoskórego prawnika nie potrafi powiedzieć do jego żony „proszę pani”, chociaż te słowa wiszą na końcu jej języka. Nie jest przyzwyczajona zwracać się tak do kolorowych kobiet. Poza Mary praktycznie nie ma z nimi kontaktu.

Im dalej na południe przemieszczają się Stell, Jubie i Puddin z mamą, Mary i Daviem, tym bardziej widoczne i szokujące stają się oznaki uprzedzeń rasowych. Nietrudno zgadnąć, że to tu dojdzie do wypadku, o którym Jubie wspomina już na pierwszej stronie swojej opowieści. Nie jest on jednak końcem tej historii, lecz katalizatorem dalszych wydarzeń. Zawdzięczamy to autorce, która wątek dyskryminacji delikatnie wplotła w inne – obyczajowo-rodzinne, nie odbierając im ważności ani odpowiedniego miejsca w fabule. I właśnie dlatego jego wymowa jest tak silna, a opowiadanie Jubie tchnie autentyzmem uczuć i przeżyć dorastającej dziewczynki. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że nie mogłam się od niej oderwać. Bo nie mogłam.

wtorek, 16 grudnia 2014

Kamil Janicki, Damy złotego wieku. Prawdziwe historie




Kamil Janicki, Damy złotego wieku. Prawdziwe historie, wyd. Znak Horyzont

Czy wiecie, że królowa Bona była jasną blondynką o czarnych rzęsach i brwiach? A jej ukochaną ciotką i przyjaciółką była sama Lukrecja Borgia? I że to nie ona zabiła Barbarę Radziwiłłównę, tylko najprawdopodobniej jej syn swoim swobodnym wobec kobiet stylem życia? Że Elżbieta Rakuszanka, pierwsza żona Zygmunta Augusta, była jego bliską kuzynką?

Damy złotego wieku” przypomniały mi, jak niedoskonałe bywają lekcje historii w szkole. Pozbawione otoczki ludzkich emocji i motywów, zmienione w ciąg dat i następujących po sobie wydarzeń, które ani nie budzą zainteresowania, ani nie utrzymują się zbyt długo w pamięci. I tylko nielicznych popychają w stronę szukania czegoś więcej niż wiedzy w podręcznikach. Ja z lat szkolnych pamiętam czytane z wypiekami książki Jasienicy. „Damy złotego wieku” przypomniały tamte fascynujące chwile, być może dlatego, że tak samo mocno stawiają na czynnik ludzki. Co prawda ich autor, Kamil Janicki, podkreśla, że charakterystyka postaci w „Damach ...” jest jego własną interpretacją, która niekoniecznie musi odpowiadać prawdzie. Z drugiej strony autor opiera się na źródłach i literaturze historycznej, której bogatą bibliografię możemy znaleźć na końcu. A to oznacza, że wydarzenia i dokumenty, na które się powołuje, miały miejsce i zachował się po nich ślad. Już to samo w sobie budzi dreszczyk emocji i pozwala spojrzeć inaczej na fakty poznane jeszcze w szkolnej ławce. A zwłaszcza na postacie, które tak znacząco wpłynęły na losy naszego kraju, że ich skutki odczuwamy do dzisiaj.

Na przykład taki rozkwit Mazowsza i Warszawy jako stolicy regionu zawdzięczamy królowej Bonie i jej córce Annie Jagiellonce, które, pozbawione możliwości wpływania na wielką politykę, okazały się doskonałymi zarządczyniami powierzonych im ziem. Wynik ich gospodarności mógł być dodatkowym atutem przy wyborze Warszawy na rezydencję królewską przez Zygmunta III Wazę, ich wnuka i siostrzeńca. Za to niezdecydowanemu i pobłażliwemu królowi Zygmuntowi Staremu zawdzięczamy niestety wzmocnienie państw ościennych i wrogich dynastii, które ostatecznie umożliwiło rozbiory Polski. Tego typu odnajdywanie powiązań między osobowością danego człowieka a podejmowanymi przez niego decyzjami politycznymi, a także jego odbiór przez ogół społeczeństwa – są najciekawszymi lekcjami historii. I w takiej właśnie formie została ona zaprezentowana w „Damach złotego wieku”.

Książka Janickiego może na początku przerażać objętością, ale szybko okazuje się, że „Damy ...” wręcz się połyka. Rozdziały poświęcone Bonie, Zygmuntowi Augustowi, Barbarze Radziwiłłównie i trzem najmłodszym Jagiellonkom napisane są wartko i wnikliwie. Autor zadał sobie nawet trud odniesień do współczesności. Na przykład kiedy razem z Boną i jej orszakiem weselnym przemierzamy księstwo Bari, Janicki odmalowuje przed naszymi obraz miasta takiego, jakim jest teraz, odnotowuje, co ocalało z czasów Bony, a które budynki lub pamiątki po niej i jej rodzinie nie przetrwały próby czasu. Chyba najbardziej niesprawiedliwa wydaje się niepamięć o istnieniu postaci takiego formatu na jej rodzinnej ziemi, gdzie w końcu spędziła owocnie ostatnie lata życia. Mimo wielu zalet, w tym zmysłu politycznego i wspomnianej wcześniej gospodarności, Bona za życia i po śmierci nie miała szczęścia do tego, co nazywamy dobrym PR-em. Niestety można jej zarzucić wiele także jako matce, zbyt zaborczej wobec syna i zbyt obojętnej wobec najmłodszych córek, co również, wbrew jej chęciom, odbiło się na dalszych dziejach naszego kraju. A to daje do myślenia.



Dla zainteresowanych: zdjęcie na okładce to nie zwykła aranżacja na potrzeby wydania, tylko efekt pracy Fundacji Nomina Rosae (nomina.pl), która między innymi zajmuje się rekonstrukcją strojów historycznych utrwalonych na rycinach i obrazach. Jeszcze jedno takie zdjęcie znajdziemy w środku książki. Wzorem dla niego stał się wizerunek młodej Bony.

piątek, 7 listopada 2014

Małgorzata Szumska, Zielona sukienka. Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii



Małgorzata Szumska, Zielona sukienka. Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii, wyd. Znak Literanova

Małgorzata Szumska ruszyła na wschód. Wypiła morze samogonu, a przy tym poznała wielu serdecznych ludzi i kilkoro takich, których należy się strzec. Odnalazła nie tylko przyjaciółkę swojej babci, ale nawet dom, w którym ta mieszkała przed sześćdziesięciu laty. Brała udział w szamańskich rytuałach nad Bajkałem, a Rosjanka czytająca sny wyjaśniła jej, jak powinna dalej kierować swoim życiem. Natomiast w Kazachstanie ubolewano, że „niestety ma męża”. Najważniejsze jednak, co Szumska zyskała. Jeszcze większą bliskość z dziadkami i głębsze zrozumienie ich niełatwych losów. Podróż autorki do Rosji i Kazachstanu nie była poszukiwaniem silnych emocji i niecodziennych przeżyć, które może zapewnić „dziki wschód”. We wstępie Szumska pisze o tym, że ten szlak wyznaczył jej sam Stalin, na którego rozkaz wciąż po wojnie zsyłano ludzi do ciężkiej pracy na Syberii lub do Kazachstanu. Bo mieli nieodpowiednie pochodzenie, więcej zwierząt gospodarskich, ktoś złożył na nich donos lub działali w akowskiej partyzantce jak dziadek autorki.

Małżeństwo Janki i Staszka przeszło poważną próbę, gdy w latach 50. ją przesiedlono z rodzicami, rodzeństwem i maleńkim synkiem na Syberię, a jego do jednej z karagandzkich kopalni w Kazachstanie. Niepewność co do jutra, ciężkie warunki, walka o każdy kolejny dzień stały ich udziałem na długie lata. Małgorzata Szumska stara się oddać choć cząstkę tych przeżyć, lepi je ze wspomnień z dzieciństwa, z opowieści snutych przez babcię i dziadka, z własnych domysłów co do stanu psychicznego i emocjonalnego bliskich jej osób. Wreszcie osobiście konfrontuje je z pozostałościami po okrutnej historii w Rosji oraz w Kazachstanie, który w międzyczasie stał się niepodległym państwem (jak się okaże, nie gwarantuje to dostępu do wszystkich informacji z czasów ZSSR).

Głównie na początku książki autorka stosuje metodę, która najlepiej trafia do wyobraźni. Przetwarza wspomnienia swoje oraz swoich dziadków w sugestywne obrazy. Wybiera przy tym konkretne sytuacje, czasem nawet chwile, które potrafią wiele powiedzieć i o specyfice wojennej i powojennej historii Wileńszczyzny oraz jej polskich mieszkańców. Jak i o doświadczeniach dziecka, przed którym nie ukrywa się trudnej prawdy i które bawi się w partyzanta strzelającego nie do Niemca, ale do Sowieta. To przenikanie różnych planów osobowych skutkuje niestety czasem zbędnymi powtórzeniami. A nawet niewielkimi dziurami w ciągu narracji (np. z pierwszych rozdziałów nie wynika, że Janka i Staszek pochodzili z tej samej wioski; bardzo późno poznajemy też wyjaśnienie tytułu nawiązującego do babcinej sukienki, chociaż już wcześniej autorka o niej napomyka jako o rzeczy znaczącej w rodzinnych opowieściach).

To tylko kilka moich zarzutów wobec tej książki, która uświadamia, jak silne są międzypokoleniowe więzi i jak ważna jest rola pamięci zwykłych ludzi, którzy mieli być tylko trybikami zmiażdżonymi przez machinę historii. A którzy na złość jej przeżyli i nie bali się mówić swojej wersji prawdy. „Zielona sukienka” mimo tego wszystkiego bywa także lekka, niemal frywolna. To dlatego, że Małgorzata Szumska chętnie dzieli się także swoimi przeżyciami z podróży śladami zesłanych dziadków, a one nie zawsze bywają poważne, a nawet rozsądne. Najważniejsze, że mimo pewnych niedoskonałości, całość czyta się dobrze, wręcz lekko. I to że Janka ze Staszkiem odnaleźli się po latach i wrócili z bliskimi do Polski. Bez nich w końcu nie byłoby ani Małgorzaty Szumskiej, ani „Zielonej sukienki”.

środa, 22 października 2014

Martin ZeLenay, Tajny raport Millingtona



Martin ZeLenay, Tajny raport Millingtona, tłum. Marcin Osiowski, wyd. Znak

Tajny raport Millingtona” przypomniał mi, czemu kiedyś tak bardzo lubiłam czytać literaturę szpiegowską. W tego typu powieściach - prócz oczywiście napięcia – najlepszy i najbardziej kojący jest przekaz, że ktoś na ziemi dba o to, byśmy spokojnie mogli spać i że jesteśmy razem po tej samej, dobrej stronie. Trochę naiwne, ale działało. I tak samo może działać ta książka na Amerykanów, którzy dowiedzą się z niej, jaki jeszcze gorszy koszmar niż 11. września może zafundować Nowemu Jorkowi grupa świetnie zorganizowanych terrorystów. I jakich wspaniałych mają obrońców zwykli obywatele w postaci agentów takich jak Frank Shepard czy Jason Millington, którzy oczywiście ten atak udaremnią. Martin ZeLenay wie w końcu o czym pisze. Co prawda używa pseudonimu, ale wiemy o nim, że jest konsultantem CIA i współpracownikiem wywiadu. Dla nas to dodatkowy smaczek, że nie ukrywa swojego polskiego pochodzenia.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że takie historie, jak „Tajny raport ...” mają przywrócić podważone zaufanie do agencji bezpieczeństwa i zatuszować skandal, który wywołało udostępnienie tajnych dokumentów przez Edwarda Snowdena. Z których jasno wynika, że po raz pierwszy historii jesteśmy inwigilowani na tak masową skalę bez względu na to, kim jesteśmy i gdzie mieszkamy. Uzasadnieniem kontroli i zbierania drobiazgowych danych – i w rzeczywistości i w świecie fikcyjnym - jest oczywiście bezpieczeństwo. I tak w powieści ZeLenaya agenci tajnych służb polegają oczywiście na swoim instynkcie, doświadczeniu, inteligencji i sile fizycznej. Jednak na nic by się one ostatecznie nie zdały, gdyby nie sprzęt elektroniczny i podsłuchowy.

Frank pomyślał, że znane z setek zdjęć i filmów wnętrze kabiny Apollo w porównaniu z tym sprzętem może się kojarzyć jedynie ze starym lampowym radioodbiornikiem z zielonym oczkiem w drewnianej skrzynce. Ale co z tego, skoro tamto służyło zdobywaniu kosmosu, stanowiąc „wielki krok ludzkości”, (…), a to tutaj służy ochronie tej ludzkości przed nią samą”. (str. 124, pogrubienie jest moją inicjatywą)

Tak to postrzega autor oczami jednego ze swoich kluczowych bohaterów, który, wysłany na rutynowe spotkanie z potencjalnym informatorem, staje się świadkiem na pozór bezsensownego morderstwa. Od tej pory zaczyna się wyścig z czasem i łącznie na pozór niewinnych informacji z przeszłości, także tej sporo odległej w czasie. ZeLenay umiejętnie sięga do lat zimnej wojny, tworzy wiarygodny ciąg przyczynowo-skutkowy, którego finałem ma być zniszczenie Nowego Jorku. Szybko dowiadujemy się, kto za tym stoi, dużo później poznamy motyw tej osoby, ale – i to jest najlepsze – na samym końcu dowiemy się, jak chce zrealizować swój plan. Bardzo pomysłowo i przerażająco zarazem.

Akcja rozgrywa się dość dynamicznie w przeciągu zaledwie dziesięciu dni, ale autorowi nie udaje się wyjść poza schemat typowego thrillera politycznego. Dzięki narratorowi mamy podgląd różnych bohaterów tej afery, także tych negatywnych, ale nie spodziewajmy się pogłębionej analizy ich osobowości. Najbardziej rozczarowujący, choć drugorzędny, jest wątek życia rodzinnego Franka Sheparda. Na początku książki dowiadujemy się o kryzysie w jego małżeństwie, poznajemy perspektywę jego żony Susan, po czym... Susan znika i z kart powieści i z myśli Franka. Pojawia się dopiero na końcu, a ich związek uzdrawia... poważny postrzał! Happy end jest zawsze mile widziany, ale to najbardziej bzdurne rozwiązanie osobistych problemów dwojga ludzi, o jakim zdarzyło mi słyszeć i czytać.

Generalnie „Tajny raport Millingtona” nie zawiedzie miłośników powieści sensacyjnych i dostarczy im dość emocji. Jednak ZeLenay to nie Forsyth czy Ludlum i nie należy się po nim spodziewać oryginalnych rozwiązań. Prędzej solidnego pisarskiego rzemiosła i wglądu w pracę tajnego wywiadu. Tak bardzo niezbędnego i niedocenianego, o czym przekonuje nas usilnie autor.

wtorek, 21 października 2014

Jeanne Bourin, Burzliwe lato




Jeanne Bourin, Burzliwe lato, tłum. Anna Michalska, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Kto przeczytał „Sekrety kobiet złotnika”, na pewno z niecierpliwością sięgnie po „Burzliwe lato”, kontynuację opowieści o rodzinie Brunelów. Bo Jeanne Bourin barwnie odmalowuje średniowieczne realia Francji 13. wieku, nie zapominając, że także wtedy żyli ludzie targani namiętnościami, pełni wątpliwości i próbujący pogodzić nakazy wiary nie tylko z romantycznymi wizjami miłości, ale i z wyobrażeniami o spełnionym życiu. Ponieważ „Burzliwe lato” zostało zadedykowane Regine Pernoud, francuskiej mediewistce badającej m.in. życie codzienne kobiet w średniowieczu, mamy pewność, że tło obyczajowe i realia historyczne „Burzliwego lata” (podobnie jak wcześniej „Sekretów kobiet złotnika") są oparte na naukowych podstawach.

Bohaterzy Bourin są w różnym wieku, co pozwala nam wyobrazić sobie, jak wyglądała codzienność w wiekach przez nas zwanych ciemnymi. Co ciekawe w powieściowym świecie Bourin ludzie ubierają się w kolorowe stroje, także mężczyźni przystrajają się wieńcami z kwiatów, świętują i bawią się bynajmniej nie w powściągliwy sposób, biorą kąpiele (!). Młodzież nie zna może sagi o zakochanych wampirach, za to jej ideałem jest inna para – Tristan i Izolda – i na podstawie właśnie jej losów próbuje odtworzyć ideał miłosnego związku. Kobiety cieszą dużo większa wolnością, niżby nam się zdawało, mogą nawet prowadzić własne interesy. Oczywiście główni bohaterzy Bourin wywodzą się z zamożniejszej, rzemieślniczej warstwy, więc też ich możliwości są z pewnością większe niż wieśniaków żyjących z pracy na roli.

W „Burzliwym lecie” możemy wyróżnić kilka wątków, ale najważniejsze dotyczą dylematów Maryni, najmłodszej córki Matyldy i Szczepana Brunelów, oraz miłości, która połączyła dwójkę nastoletnich kuzynów. Marynia, którą możemy pamiętać jako małą dziewczynkę, jest obecnie wdową, artystką prowadzącą pracownię iluminatorską i oddaną matką dwójki dzieci. Nieszczęśliwe małżeństwo i troska o uczucia dzieci, zwłaszcza córki Ody, powodują, że jest ostrożna w pogłębianiu związku uczuciowego ze znajomym kupcem. W dodatku ma wątpliwości, czy obowiązki małżeńskie pozwolą jej zajmować się dalej iluminatorstwem... Wkrótce jednak będzie miała poważniejszy problem, którego korzenie tkwią w przeszłości jej rodziny i w który zostanie zamieszany jej bratanek Tomasz i siostrzenica Agnieszka.

Z powodu zalet tła powieści, o których wspomniałam na początku, oraz z powodu z wiarygodnych rozterek, którym podlegają bohaterzy „Burzliwego lata”, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, książka Jeanne Bourin miała szanse stać się równie atrakcyjna lekturą, jak poprzedzające ją „Sekrety ...”. Jednak w przeciwieństwie do pierwszej części, w drugim tomie poszczególne wątki są porozkładane nierównomiernie. Bohaterowie, którym przyglądamy się z przez dłuższy czas z bliska, bywają nagle porzucani, a ich dalsze losy zbywa się kilkoma zdaniami. Tak jest choćby z Marynią, uwikłaną w aferę z kryminalistami – tyle napięcia kosztowało mnie śledzenie jej kroków, a tu bach! Nagle sprawa znalazła rozwiązanie. W dodatku takie oczywiste. Nie rozumiem też powodów, dla których Blanka ostatecznie nie wyruszyła do Rzymu – w tekście zabrakło wyjaśnienia tej kwestii.

Burzliwe lato” ma wiele zalet, ale nie jest tak spójną, a przez to tak porywającą historią jak „Sekrety kobiet złotnika”. Chociaż nie brak w niej dramatycznych zwrotów akcji. Trochę szkoda. Zawsze to jednak ciekawy rzut oka na średniowiecze, epokę, która obrosła w uprzedzenia i stereotypy. Dla tych, którzy czytali „Oczyszczenie” Andrew Millera (albo i jeszcze nie), to świetna okazja, by zobaczyć paryski Cmentarz Niewiniątek jako miejsce (dosłownie) tętniące życiem, przepełnione modlitwą i szemranymi interesami, pełne ludzi pobożnych oraz osób z półświatka, ważny punkt spotkań i schadzek. To jeden z wielu frapujących obrazów, które udało się Bourin stworzyć. Zabrakło tylko lepszego spoiwa pomiędzy nimi.

niedziela, 19 października 2014

Tove Alsterdal, Grobowiec z ciszy




Tove Alsterdal, Grobowiec z ciszy, tłum. Mariusz Kalinowski, wyd. Wydawnictwo Akurat

Szwecja ma kolejną obok Åsy Larsson pisarkę, którą pociąga daleka Północ, koniec Szwecji, gdzie starsi ludzie do dziś posługują się fińskim, a rodzice nadają dzieciom fińskie imiona. Miejsce, gdzie powoli pustoszeją niegdyś pełne dzieci i gwaru zagrody. Skąd się wyjeżdża, czasem na zawsze, zmienia nazwisko na bardziej szwedzkie – żeby uciec od przeszłości, znaleźć lepszą pracę, łatwiejsze życie, a nawet przygodę w wielkomiejskiej dżungli. To proces, który wciąż trwa. Tove Alsterdal udało się go uchwycić i uczynić tłem swojej powieści, w której sekrety rodzinne i brutalność historii idą ze sobą w parze. Pisarka ma przy tym trzeźwe spojrzenie na region, który mieszczuchom kojarzy się z romantyczną aurą samowystarczalności i życia z pracy własnych rąk. Bliskość przyrody, zwyczaj niezamykania drzwi, społeczna solidarność wymuszona trudnymi warunkami klimatycznymi nie przesądza o szlachetnym charakterze mieszkańców rubieży. Zło i obłuda nie mają jednej szerokości geograficznej i nie są związane tylko z przyjezdnymi z Rosji, którzy ochoczo wykorzystują otwarcie granic. W dobrych celach i w tych nielegalnych.

Bohaterką „Grobowca z ciszy” jest dziennikarka, którą choroba matki zmusza do przyjazdu do rodzinnego Sztokholmu. Katrine wie, że jej matka pochodzi z północy Szwecji, ale nigdy wcześniej tam nie była. Nie wie nic o jakichkolwiek mogących tam żyć krewnych. Nigdy nie słyszała o ludziach, wśród których dorastała Ingrid. Tym bardziej jest zaskoczona listami firmy maklerskiej, która proponuje jej matce jako właścicielce gospodarstwa w Kivikangas dużą sumę pieniędzy za znajdujący się tam dom. Ponieważ matka Katrine ma postępującą demencję, a i wcześniej unikała wspomnień o swoim dzieciństwie, Katrine postanawia pojechać do Kivikangas i trochę się rozejrzeć, zanim dom zostanie sprzedany. Nie wie, że trafi do miejsca, w którym bardziej niż cokolwiek innego liczy się, czyi jesteśmy, do jakiej rodziny należymy. Pozna przyczynę milczenia Ingrid, a zakurzone pamiątki po babce naprowadzą ją na ślad dramatu, którego skutkiem było coś więcej niż tylko złamane serce. Katrine nie spodziewa się jednak, że nie tylko przeszłość ma dla niej niespodzianki, ale także teraźniejszość.

Grobowiec z ciszy” nie jest jednak tylko powieścią obyczajową. Już od pierwszych stron pojawiają się w nim wątki kryminalne. Oraz inni niż Katrine narratorzy, m.in. emerytowany policjant z Kivikangas, którego interesuje morderstwo starszego sąsiada oraz postać rosyjskiego mafioza, Aleksieja Szaporina. Autorka delikatnie sugeruje powiązania pomiędzy tymi postaciami a Katrine. Sprytnie wykorzystuje informację, że zabity mężczyzna również otrzymał taką samą propozycję, jak matka głównej bohaterki. Chociaż Katrine umiejętnie łączy pewne fakty i dociera w końcu do całokształtu prawdy, trudno nazwać ją typowym detektywem. Śmierć Larsa-Erkkiego Svanberga wstrząsa nią, ale przedmiotem jej śledztwa nie jest znalezienie sprawców zbrodni. Tylko poznanie powodu milczenia matki, starannego zacieranie śladów pochodzenia, nie dzielenia się ze swoją córką i synem bólem i upokorzeniami nieślubnego dziecka.

Grobowiec z ciszy” czyta się jednym tchem, wszystko jest w nim na swoim miejscu, a jedyna drętwa i papierowa postać jest tylko głosem w słuchawce, londyńskim narzeczonym Katrine. Zresztą to może być celowe, gdyż widać wyraźnie, że para przechodzi kryzys. Powieść rewelacyjnie pokazuje, jak wielka historia udaremnia plany zwykłych ludzi, jak życie prowadzi ich w nieoczekiwanych kierunkach i jaki ma to wpływ na następne pokolenia. Tove Alsterdal zdaje się mówić, że największe emocje budzą przede wszystkim więzy krwi i potrzeba przynależności. I że nie uciekniemy przed nimi.

czwartek, 16 października 2014

Ewa Stachniak, Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej



Ewa Stachniak, Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej, tłum. Nina Dzierżawska, wyd. Między Słowami

Ewę Stachniak musi fascynować Katarzyna Wielka, skoro poświęciła jej już dwie powieści. Nie znam niestety „Gry o władzę”, by móc porównać ją z „Cesarzową nocy”. Portret wielkiej monarchini wyłaniający się z kart tego drugiego tytułu wydaje się być dostatecznie wnikliwy. Intrygujące jest więc dla mnie, co znalazło się w pierwszym. Nie ma przecież sensu powielać pewnych wątków, podawać te same informacje. Na razie moja ciekawość pozostanie niezaspokojona. A cóż mogę powiedzieć o samej „Cesarzowej nocy”? Wiele.

Przede wszystkim ma ona ciekawą konstrukcję, która dzieli fabułę na dwie części. Każda z nich poprzedzona jest i zakończona scenami (z podaniem godzin i minut) z ostatnich dni Katarzyny Wielkiej. Powalonej przez udar i bezradniejszej niż dziecko. W tych chwilach jesteśmy w momencie kulminacyjnym obranej przez Katarzynę ścieżki życiowej jako władczyni i matki narodu. Pomiędzy nimi towarzyszymy jej wspomnieniom dotyczącym przyjazdu na carski dwór, bezpłodnym latom spędzonym u boku męża-niezdary (koniec 18. wieku obfitował jak widać we władców nieudaczników i idiotów, patrz Ludwik XVI czy duński Christian VII), pierwszym miłościom, kolejnym kochankom, narodzinom dzieci. To część, która pokazuje zdolności przystosowawcze bohaterki, jej przemianę z niemieckiej arystokratki o świetnych koligacjach, ale pozbawionej majątku, Zofii Anhalt-Zerbst w wielką księżnę Katarzynę, a w końcu w carycę o przydomku Wielka.

Podoba mi się, że Ewa Stachniak nie wymienia wszystkich faktów ciurkiem, tak jak leci, ale uwypukla jedne bardziej, podczas gdy o innych tylko napomyka. Buduje wrażenie, że to umysł umierającej kobiety wraca do przeszłości i sam wybiera to, co dla niej najważniejsze. Autorka nie czyni ze swojej bohaterki osoby wszechwiedzącej (pomimo szpiegów i dobrze opłacanych sojuszników). Są sprawy, które do końca pozostaną tajemnicą (choćby powód odejścia z dworu Warwary Nikołajewnej) i takie, do których się już nie wraca. Druga część to lata, a może tylko miesiące poprzedzające śmiertelną chorobę Katarzyny. Akcenty polityczne oczywiście przewijają się przez całą fabułę i nie brak ich również tutaj, ale przede wszystkim na pierwszy plan wysuwają się prywatne przemyślenia Katarzyny - odnośnie ukochanych wnuków, obolałych nóg, towarzyszących jej psów, dąsów jej ostatniego kochanka, przyszłości Rosji, o których nie zapomina, planując kolejny ruch na arenie polityki zagranicznej.

Z „Cesarzowej nocy” wyłania się wizerunek kobiety budzącej szacunek, silnej i zdecydowanej, takiej, której trudno dotrzymać kroku z podniesioną głową. Częściej niż miłość wymuszającą respekt i strach. Nauczoną niemal do perfekcji panowania nad uczuciami. Kierującą się rozumem, który ostatecznie nie ochronił ani jej, ani jej planów co do dalszych losów kraju i monarchii. Kobiety pokazanej z tak bliska, tak intymnie, jak tylko można to zrobić, nie przekraczając granic dobrego smaku. Mimo to mam jeden zarzut do powieści.

Jak napisałam wcześniej, Ewa Stachniak nie jest typem pisarza, który kosztem tempa akcji przytacza każdy szczegół biografii, każdą informację, każdy fakt. I to się autorce chwali. Zwłaszcza, że jej opowieść powstała z inspiracji życiem i osobowością Katarzyny, a nie jest jej biografią. Niemniej momentami (przede wszystkim w części poświęconej kochankom) lektura „Cesarzowej nocy” dłużyła mi się. Tak jakby zabrakło równoważenia scen rozgrywających się w alkowie wydarzeniami spoza pałacu. A może tych pierwszych było po prostu za dużo? Za dużo westchnień, pieszczot, kędzierzawych włosków na ciele. No i ja, która nudzę się przy takich opisach. W tych fragmentach rozminęłam się z autorką, która miała swoją wizję osoby Katarzyny Wielkiej i konsekwentnie ją zrealizowała. W imponujący sposób, ambitny - przyznaję. Tyle że nie do końca zgodny z moimi czytelniczymi upodobaniami. Cóż, to się czasami zdarza i nie jest powodem, by skreślić definitywnie dany tytuł. Zdecydowanie nie w tym przypadku.

czwartek, 9 października 2014

Gillian Flynn, Mroczny zakątek




Gillian Flynn, Mroczny zakątek, tłum. Mateusz Borowski, wyd. Znak Literanova

Mimo posępnego tytułu „Mroczny zakątek” nie jest horrorem z udziałem sił nadprzyrodzonych. Jeśli już, to bardziej kryminałem, chociaż jego fabuła wymyka się nawet tym mniej klasycznym schematom. Tak samo postać Libby Day - zdecydowanie mniej doskonała niż pierwszy lepszy detektyw, który prócz inteligencji i uroku osobistego niesie z sobą bagaż trudnych doświadczeń. Traumy Libby nie jest w stanie przebić nikt. Chyba, że inne dziecko, które było świadkiem, jak zabija się jego bliskich, a ono samo cudem ucieka z miejsca masakry. Libby straciła dwie siostry, matkę oraz brata, którego głos słyszała feralnej nocy i który został skazany za zbiorowy mord w rodzinnym domu na farmie w Kansas.

Pierwsze strony są zdecydowanie mało korzystne dla Libby. Jak na najważniejszą narratorkę powieści, Libby budzi niewiele sympatii. Jest wulgarna, gwałtowna, chciwa i roszczeniowa. Jest chodzącą porażką terapii psychiatrycznych, wyrzutem sumienia krewnych, którzy próbowali zapewnić jej miłość i dom. Chociaż ma 30 lat, wciąż oczekuje datków od dobrych ludzi ujętych tragedią „aniołka rodziny Dayów”. Wstrząsnęłoby nimi, gdy wiedzieli, jak Libby wykorzystuje ich współczucie. Ponieważ Libby jest już dorosła, a świat zamieszkują inne dziewczynki potrzebujące pomocy, jej finansowe źródło wyschło. I to jest ten moment, gdy wszystko się zmienia. Nie spotkałam się jeszcze w tego typu literaturze z takim punktem zwrotnym (chociaż z niesympatyczną bohaterką tak, za to raz). Pazerność i niemożność podjęcia stałego zatrudnienia popychają Libby w stronę nieszkodliwych maniaków zajmujących się hobbystycznie rozwiązywaniem głośnych i niejasnych spraw kryminalnych. Pierwszy raz od dziecka Libby ma okazję zajrzeć do „mrocznego zakątka”, tej części swojego umysłu, w której przechowywała wspomnienia życia rodzinnego do około 7 roku życia i które zostało przerwane w pewną styczniową noc. Pierwszy raz zadaje sobie pytania, co tak naprawdę się wtedy wydarzyło? Czy rzeczywiście została zmanipulowana? Czy jej brat może być niewinny?

U Gillian Flynn im dalej, tym robi się ciekawiej, więcej faktów wychodzi na światło dzienne, więcej mnoży się pytań i potencjalnych odpowiedzi. Miejsce scen akcji i spektakularnie prowadzonego dochodzenia zajmuje wielopłaszczyznowy obraz wielodzietnej, żyjącej w nędzy rodziny. Z kochającą za to bezradną matką, z ojcem, który okazjonalnie interesuje się dziećmi, a jeszcze bardziej finansami byłej żony, z dorastającym chłopakiem, szkolnym dziwakiem i samotnikiem, któremu brak intymności w domu z jedną łazienką i czterema kobietami, i który nie ma szans, by zaimponować czymkolwiek rówieśnikom.

Opowieść Libby przerywają rozdziały dotyczące wydarzeń z dnia przed morderstwem, których narratorami na przemian są Patty Day, matka Libby, oraz Ben Day, jej brat. Ponieważ autorka podaje je zgodnie z upływem czasu, godzinę po godzinie możemy śledzić tę dodatkową dwójkę bohaterów. Nasza wiedza o rodzinie Dayów rośnie z każdą stroną, ale nie znaczy to, że tak łatwo i szybko zdobędziemy wiedzę o sprawcach mordu. Wprost przeciwnie! Gillian Flynn jest mistrzynią napięcia, nie odpuszcza nawet na chwilę, nie daje się nudzić. Podobnie dba, byśmy cały czas byli świadomi mankamentów Libby. A jednocześnie wysyła do czytelników sygnały, kim mogłaby się stać jej bohaterka, gdyby nie kłopoty finansowe jej rodziny, a zwłaszcza tragedia z 3 stycznia.

Pod sensacyjną fabułą „Mrocznego zakątka”, pod jej nieprzewidywalnością i emocjonalnością kryje się ludzkie nieszczęście. Gillian Flynn precyzyjnie odsłania siatkę przecinających się straconych złudzeń, nierealnych oczekiwań, fatalnych zbiegów okoliczności i upokorzeń. Jej nazwisko już zawsze będzie mi się kojarzyć z thrillerami psychologicznymi, po które warto sięgnąć. A wierzcie mi – pierwsze zetknięcie z Libby Day tego nie zapowiadało.

poniedziałek, 6 października 2014

Dariusz Zaborek, Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską



Dariusz Zaborek, Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską, wyd. Wydawnictwo Czarne

Wywiad z Alicją Gawlikowską-Świerszczyńską jest zdumiewający pod każdym względem. To, że Dariusz Zaborek natrafił na naprawdę niezwykłą rozmówczynię, wiedziałam od chwili, gdy zapoznałam się z jej notatką biograficzną. 12 lat – śmierć matki, 16 lat – śmierć ojca, 18 lat – wybuch wojny, praca w konspiracji, wpadka i cztery lata obozu koncentracyjnego. Wystarczy jedna nieszczęśliwa okoliczność, by złamać osobę tak młodą i niedojrzałą. Ale nie Alicję Gawlikowską-Świerszczyńską, obecnie dziewięćdziesięcioletnią staruszkę o łagodnych niebieskich oczach, które wpatrują się w nas z okładki.

Pytana o czteroletni pobyt w obozie dla kobiet Ravensbrück, zaprzecza, by było to piekło. Ani razu nie uderza w lament, chociaż wspomina rzeczy wstrząsające. Stara się wciąż na trzeźwo patrzeć na swoją przeszłość i teraźniejszość – bez rozczulania, z akceptacją faktów, których nie miała i nie ma mocy zmienić. Nie jest osobą bez serca, bez emocji, też miewa problemy, by nad nimi zapanować, co słychać szczególnie, gdy wspomina przedwcześnie zmarłą córkę. Uważa jednak, że można sobie wyćwiczyć psychikę w unikaniu trudnych wspomnień i rozmyślań o rozpaczliwym położeniu. A nawet, że można się nauczyć skupiać na tym, co w danej sytuacji jest ładne i daje przyjemność, np. wschód słońca w Ravensbrück. Prócz łutu zwykłego szczęścia to właśnie takie podejście pozwoliło jej przetrwać obóz koncentracyjny i ułatwiło powrót do domu.

Alicja Gawlikowska-Świerszczyńska zdaje sobie sprawę, że takim sposobem myślenia wyróżnia się z tłumu. Niejako prowokacyjne (choć w końcu zgodnie z prawdą) wspomina, jak to z obozu przywiozła sobie porządny damski płaszcz, który służył jej jeszcze lata po wojnie. Wciąż docenia dużo lepsze warunki, które miała jako więźniarka z dłuższym stażem w porównaniu do kobiet, które trafiły do Ravensbrück przed końcem wojny. Wie, że uśmiech na jej twarzy stwarza wrażenie, jakby omijały ją zwykłe ludzkie przypadłości – śmierć w rodzinie, choroby, osobiste porażki. A jednak wciąż konsekwentnie dystansuje się wobec jęków, narzekań i nie pozwala traktować siebie wyłącznie jako ofiary. Bo się nią nie czuje.

Może nie każdy musi się zgadzać z wyborami życiowymi bohaterki wywiadu „Czesałam ciepłe króliki”, ale przyznaję, że jej sposób na radzenie sobie z kłopotami jest najbardziej sensowny ze wszystkich porad, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć lub czytać. A na pewno stanowi świetne antidotum na otaczające nas morze malkontenctwa i pesymizmu. Co lepsze – jak świadczą o tym wspomnienia Alicji Gawlikowskiej-Świerszczyńskiej – nie wyklucza on obecności bliskich ludzi w naszym życiu. Jestem jak najbardziej pod wrażeniem!

Sue Monk Kidd, Czarne skrzydła




Sue Monk Kidd, Czarne skrzydła, tłum. Marta Kisiel-Małecka, wyd. Wydawnictwo Literackie

Jeśli opierać się na pierwszych skojarzeniach, jakie przyjdą nam na myśl, to dziewiętnastowieczne amerykańskie południe to oczywiście niewolnictwo, pola bawełny i ludzka krzywda. Ale także bajeczne suknie, bale, południowa wytworność, bujna przyroda, które równoważą brzydotę pierwszego wrażenia. Jak bardzo jest to uproszczony obraz, widać po „Czarnych skrzydłach” Sue Monk Kidd, którą zainspirowało życie Sary Grimké. Kobiety, dla której rodzajem niewoli było robienie robótek, nauka gry na fortepianie, strojenie się i szukanie kandydata na męża - jedyne formy aktywności dozwolone w pierwszej połowie 19. wieku dla kobiet z jej sfery i o jej pozycji. Sara Grimké razem z młodszą siostrą zapisały się jednak w historii jako aktywne działaczki na rzecz zniesienia niewolnictwa, równości rasowej i... praw kobiet! Sara doświadczyła bowiem na własnej skórze, że występowanie w jakiejkolwiek sprawie jest wielokroć trudniejsze, gdy wychodzi z ust kobiety, bez względu na jej pochodzenie czy majątek. Sprzeciwienie się silnie zakorzenionym obyczajom nie było ani czymś łatwym, ani czymś, co przyniosło tylko pozytywne konsekwencje. „Czarne skrzydła” tego nie ukrywają. Co prawda autorka nie opiera się ściśle na faktach z biografii Sary Grimké, niemniej wykorzystuje te najbardziej wymowne i znaczące dla jej losów (szczegółowo przytacza je w w rozdziale „Od autorki”).

Monk Kidd wybrała jednak nie tylko osobę Sary na swoją główną bohaterkę. Połowa narracji „Czarnych skrzydeł” należy do niewolnicy Hetty, zwanej Szelmą, którą Sara otrzymuje w prezencie na jedenaste urodziny. Głos każdej z dziewczynek, dziewcząt, a w końcu dorosłych kobiet to inne ujęcie mieszkania pod tym samym dachem, inny brak możliwości w dysponowaniu swoją wolą i – mimo wzajemnej sympatii – opis przepaści między człowiekiem wolnym a zniewolonym. Delikatność Sary, jej troska o Szelmę i szacunek wobec jej uczuć to za mało. Przyjaźń, która istnieje w ukryciu, tylko za zamkniętymi drzwiami pokoju, nie może być prawdziwą przyjaźnią. Chociaż i Sara i Szelma żyją w obrębie tych samych murów, ich światy są zupełnie różne.

W kręgu towarzyskim Sary czarny człowiek liczy się w zależności od tego, ile ma lat i czy jest jeszcze użyteczny. Ona sama ma praktyczny problem z traktowaniem Szelmy jak równego jej człowieka, choć w głębi duszy nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Na przykładzie Szelmy widać, jak silna jest potrzeba niezależności, do jakich sztuczek posuwają się jej pozbawieni, żeby stworzyć choć jej namiastkę, by znaleźć lukę w represyjnym systemie. I by nie zapomnieć o swoich korzeniach. Tym, co łączy obie bohaterki, jest silna wola i wyczekiwanie chwili, gdy będą mogły ją zamanifestować. Mimo rozczarowań, bólu, źle pojmowanej tradycji.

Sue Monk Kidd stworzyła fascynującą opowieść o fałszu i krzywdzie, jakie wynikają z pozbawienia innego człowieka należnych mu praw. Nie ma znaczenia, czy jest to ktoś (jak Szlema i jej matka), komu odebrano całkowitą wolność, czy ktoś, komu zabrania się podejmowania określonych decyzji, co do jego przyszłości (jak Sara, która marzyła o zostaniu prawnikiem). Historia Sue Monk Kidd jest napisana wartko, z psychologicznym zacięciem oraz przesłaniem, które mówi, że bunt wobec zastanego porządku rzeczy może dużo kosztować. Więcej niż możemy znieść. Ale warto się go podjąć.

Lektura obowiązkowa!

wtorek, 30 września 2014

Jean-Claude Carrière, Krąg łgarzy. Powiastki filozoficzne z całego świata. Tom 2



Jean-Claude Carrière, Krąg łgarzy. Powiastki filozoficzne z całego świata. Tom 2, tłum. Wiktor Dłuski, wyd. Drzewo Babel

Wpadł mi kiedyś w ręce wywiad z pewnym amerykańskim felietonistą, który w swojej pracy zaobserwował, że ludzie nie chcą rad, niechętnie przyjmują pouczenia, za to łakną opowieści. Sądząc po zbiorze Carrière'a, jest to potrzeba, która nie zna granic. Dobre historie, długie lub krótkie, ale próbujące opowiedzieć coś o otaczającym nas świecie i ludzkich dylematach, pojawiają się wszędzie. Czasem trafiają się w niemal takich samych wersjach, podbarwione tylko innym kolorytem lokalnym.

Carrière'owski „Krąg łgarzy” to dwa tomy przypowieści pochodzących z różnych rejonów kuli ziemskiej. Są dowodem na ludzką pomysłowość w objaśnianiu rzeczywistości, na radzenie sobie z sytuacjami bez wyjścia przy pomocy humoru, a nawet absurdalnych skojarzeń i porównań. Ich układanie nie jest bynajmniej aktywnością, która należy do zamierzchłej przeszłości, o czym świadczą choćby anegdoty kpiące sobie z ustroju Związku Radzieckiego i jego idoli. Są i takie, które zaczynają się jak baśnie, odwołując się do anonimowych królów, mędrców, cesarzy i zdobywców. W innych pojawiają się znane nazwiska pisarzy i naukowców oraz odniesienia do konkretnych dat, miejsc, a nawet takich wynalazków, jak telewizja czy internet. W kilku rozpoznałam nawet stare jak świat dowcipy krążące z ust do ust.

Tak naprawdę nie jest ważne, czy historyjki te są prawdziwe czy nie. Lub kto jest ich autorem. Liczy się ich przewrotność, ironia, czasem karykaturalność, a przede wszystkim - możliwość spojrzenia na daną rzecz czy sprawę pod innym kątem, z odrzuceniem obiektywizmu, nawet na przekór logice i zdrowemu rozsądkowi. Jak w przypadku starca, który stoi przed lustrem z zamkniętymi oczami, ponieważ chce zobaczyć, jak wygląda, kiedy śpi. Albo kobiety, która tylko w oczach zakochanego mężczyzny zmienia się w femme fatale zdolną doprowadzić go do zguby.

Tym, co jeszcze uderza mnie w „Kręgu łgarzy”, jest jego nieskończoność. Przypowieści tego typu wciąż powstają i kto wie, czy Jean-Claude Carrière nie zbierze z nich nowego tomu. Niemniej, dopóki do tego nie dojdzie, można raz po raz wracać do wydanych już części i za każdym razem znaleźć w nich coś nowego, bardziej adekwatnego do sytuacji czy stanu ducha, w którym się akurat w tym momencie znajdujemy. A to jest bezcenne. Nie mówiąc o tym, że tego typu książki to dobry pomysł na prezent.

Chociaż ten tekst miał mówić raczej o drugim tomie, nie mogę sobie odmówić przyjemności zaprezentowania okładek dwóch części, zaprojektowanych przez Michała Batorego. Są kapitalne! Świetnie się z sobą komponują i nie trzeba chyba nikomu mówić, do czego nawiązują ;)


poniedziałek, 29 września 2014

Piotr Adamczyk, Dom tęsknot



Piotr Adamczyk, Dom tęsknot, wyd. Agora SA

Ostatnio mam szczęście do dobrych książek, ale „Dom tęsknot” zdaje się je wszystkie przebijać! Z wielu względów trudno się oderwać od tej powieści, której akcja dzieje się w powojennym Wrocławiu. Po pierwsze Piotr Adamczyk (nie mylić z aktorem o tym samym imieniu i nazwisku!) bajecznie lekko prowadzi fabułę. Po drugie, łączy różne odmiany powieści w jedną spójną całość. I tak historia pierwszej miłości, powrót do lat dziecinnych i powolne wkraczanie w świat dorosłych nagle rozrastają się o wątki przygodowe, historyczne, a nawet awanturnicze. Adamczyk postarał się, by niemożliwe było podporządkowanie rozgrywających się wydarzeń jakiejś odgórnej myśli. Dla czytelnika oznacza to nieprzewidywalność do ostatniej strony. Każdy rozdział jest niespodzianką, wyciąganiem kolejnych tajemnic - rodzinnych i sąsiedzkich - na światło dzienne. Ale też miejsce zamieszkania bohaterów tylko pozornie jest zwykłe. Jak i oni sami.

To poniemiecka kamienica pełna dóbr i pamiątek po opuszczających ją w pośpiechu pierwszych mieszkańcach. Tajnych skrytek, portretów na ścianach, pięknie wydanych książek zgromadzonych w domowej biblioteczce. Z mundurem oficera Abwehry w szafie, własnością Gustava Freytaga należącego do organizacji Ahnenerbe, która na rozkaz Himmlera poszukiwała m.in. cennych przedmiotów ważnych z punktu widzenia historii Niemiec. Taka jest sceneria dzieciństwa Piotra, głównego bohatera „Domu tęsknot”. Tym, co odróżnia go od innych urodzonych we Wrocławiu po wojnie dzieci, jest matka Niemka, która nie wzięła udziału w ewakuacji Breslauerów, a ostatecznie została żoną... polskiego partyzanta z Kielecczyzny! Dzięki niej Piotr żyje w dwóch światach – w niemieckim i w polskim. Z naturalnością dziecka przyjmuje fakt istnienia Breslau, żyjącego innym rytmem i ideami niż jego kontynuacja w postaci polskiego Wrocławia. To coś, z czym problem mają dorośli, choćby nauczyciele, wojskowi, urzędnicy, a nawet nowi mieszkańcy stolicy Dolnego Śląska starannie zacierający, a nawet niszczący niemieckie ślady. Podczas gdy jedne kłują w oczy, jak pomniki, pamiątkowe tablice i okazałe grobowce, inne celowo pozostają w ukryciu. Zegarki, medaliony, złoto. Oraz Kielich Lutra, o którym dowiemy się wiele interesujących rzeczy.

Proza Adamczyka odkrywa niejeden ciekawy fakt z przeszłości Wrocławia i Dolnego Śląska, a jej specyficzne poczucie humoru, perspektywa z punktu widzenia zwykłych ludzi, brak patosu i sensacyjne wtręty tylko zwiększają apetyt na lekturę. Losy Piotra i pozostałych mieszkańców kamienicy Freytagów jak w soczewce skupiają dzieje miasta, któremu z dnia na dzień odebrano dawną historię i nadano nową tożsamość, na nowo stworzono legendy miejskie i mianowano nowych, już nie niemieckich bohaterów. Powstanie „Domu tęsknot” to także znak czasów, gdy kolejne pokolenie polskich wrocławian zaakceptowało niemiecką przeszłość miasta i regionu jako swoją własną. Wcześniej była ona czymś niechcianym, upiorem czającym się w kącie piwnicy. Teraz, co widać po książce Adamczyka, stała się źródłem inspiracji. Mam nadzieję nie ostatnim w dorobku autora.


Notatka biograficzna (za wydawcą):
Piotr Adamczyk – Z wykształcenia filozof, z zawodu redaktor i publicysta. Autor kilkuset felietonów i reportaży. Jego publikacje ukazały się m.in. w „Polityce”, „Wprost”, „Przeglądzie”, „Pulsie Biznesu”. Przez pięć lat pełnił funkcję redaktora naczelnego „Słowa Polskiego”, największego dziennika na Dolnym Śląsku. Opublikował książkę "Pożadanie mieszka w szafie" (2012). Pochodzi z Wrocławia, obecnie mieszka w Gdańsku i Łodzi, zależnie od pory roku.

wtorek, 23 września 2014

Andrew Miller, Oczyszczenie




Andrew Miller, Oczyszczenie, tłum. Michał Kłobukowski, wyd. Znak Literanova

Podobno w przeciągu kilkuset lat swojego istnienia paryski Cmentarz Niewiniątek stał się miejscem pochówku nawet dwóch milionów zmarłych. Grzebano ich nie tylko w kościelnych kryptach czy zdobnych grobowcach, ale przede wszystkim w zbiorowych mogiłach. Biedaków owiniętych w całuny, trochę zamożniejszych w trumnach, ofiary zaraz i pospolitych chorób. Dorosłych i dzieci, młodych i starców. Położona pośrodku miasta nekropolia zaczęła z czasem stanowić zagrożenie dla żywych, zwłaszcza tych mieszkających w pobliżu jej murów. Pod koniec osiemnastego wieku postanowiono ją zamknąć, a kości zmarłych usunąć.

Likwidacja cmentarza staje się najważniejszą osią „Oczyszczenia”, zadaniem, które staje przed młodym inżynierem - pochodzącym z Normandii, ze zwykłej wiejskiej rodziny Jeanem-Baptistem Barattem, któremu łaskawość księcia de S. zapewniła wykształcenie. Głównego bohatera poznajemy w chwili przyjęcia zlecenia, nie wiemy o nim nic więcej ponad to, co w danej chwili ujawnia nam autor. Zresztą to charakterystyczne dla narracji Millera, że ten prowadzi ją delikatnie, unikając przeładowania informacjami, rezygnując z zagęszczenia faktów i ciekawostek na rzecz oglądu rzeczywistości oczami swojego bohatera. A także (nawet!) - przy pomocy jego powonienia i smaku, dopóki ten nie przywyknie do zepsutej cmentarnymi wyziewami okolicy. Chociaż autor nie rezygnuje z opisów kości i innych szczątków ludzkich, najważniejsze w powieści staje się to, co dzieje się z ludźmi związanymi z cmentarzem w ostatnich miesiącach jego istnienia.

Trudno mi wyjaśnić moc przykuwania prozy, która zdaje się nie prowadzić do konkretnego celu, tak jak w kryminale jest nim odnalezienie sprawcy zbrodni, a w romansie - szczęśliwy związek dwojga ludzi osiągnięty po wielu wyrzeczeniach i nieporozumieniach. Mimo to z zaciekawieniem czytałam „Oczyszczenie” zaskakiwana zwrotami akcji, które wywoływała nieodgadniona i nieprzeczuwana strona ludzkiej natury. Obcowanie na co dzień z tym, co pozostawia po sobie śmierć, nie przygotowuje ani na akty bezmyślnego zła i histerii, ani na nieszczęśliwe wypadki. Nawet na miłość. Reakcje Baratte'a zaskakują także jego samego. Są decyzje, które zdaje się podejmować pod wpływem impulsu, instynktownie, bez odwoływania do rozumu, który natychmiast poddałby je pod wątpliwość. A jednak wydają się słuszne z najzwyklejszego, człowieczego punktu widzenia. Oczywiście jeśli odrzucić takie sprawy, jak normy obyczajowe, które decydują o naszej pozycji wśród innych.

Oczyszczenie” obfituje w postacie zarysowane niby lekko, ale wiarygodnie. Autentyczny jest w nich nawet ten czynnik niespodzianki, który w niektórych przypadkach tak diametralnie zmienia ich losy. Oraz zawsze obecna ich pewna zagadkowość i niedopowiedzenia, które mogą zostać uzupełnione przez zakończenie powieści. Ale nie muszą i często nie są. „Oczyszczenie” budzi złudzenie, że po zamknięciu ostatniej strony jej bohaterowie nadal będą kontynuować swoje zamierzenia i prowadzić życie, tym razem ukryte przed wzrokiem czytelników. Wyobraźnia pisarska odsłoniła je tylko na dany moment. Ciąg dalszy należy do nas, do odbiorców. Czy wystarczy nam wizja pisarza, czy ożywimy w myślach służącą Marie podkradającą koniak gospodarza, grupę górników z tajemniczym przywódcą bez nazwiska i ręki, nadamy imię i płeć dziecku poczętego w wyniku gwałtu? Miller nie opowiada wszystkiego, w zamian oferuje swobodę, zaprasza do stworzonego przez siebie świata, który bazuje na kilku autentycznych faktach.

Zamknięcie Cmentarza Niewiniątek także dla inżyniera Baratte'a jest tylko jednym z etapów, ujętym w nawias przez początek i zakończenie powieści, które odbywają się w tym samym miejscu – w Wersalu na korytarzu przed gabinetem ministra. Za każdym razem wizyta w pałacu ma inne konsekwencje i z innymi wiąże się doświadczeniami. To porównanie jest zwiastunem zmian, które już niedługo wstrząsną Francją. Bardziej wymownym niż rewolucyjne hasła pisane na murach przez znajomych organisty Armanda.

Za „Oczyszczenie” Andrew Miller otrzymał w 2011 roku brytyjską nagrodę Costa Book of the Year Award. Jej narracja jest wyciszona i budzi inne emocje niż literatura popularna, ale mają one to do siebie, że dużo mocniej odciskają się w w umyśle czytającego. Tak w każdym razie było ze mną. Być może będzie tak i z Wami. Sprawdźcie.

środa, 10 września 2014

Michael Ende, Nie kończąca się historia




Michael Ende, Nie kończąca się historia, tłum. Sławomir Błaut, wyd. Znak Emotikon

Nie kończąca się historia” to nie tylko opis pełnego cudów baśniowego świata, w którym piękno i dobro współistnieje z tym złe i odrażające. To także książka o podwójnym dnie, z niezwykłym przekazem ukrytym pod warstwą przygód w krainie z marzeń, Fantazjanie.

Pamiętam tę historię w filmowej postaci jeszcze w tym zamierzchłych czasach, kiedy jedne z pierwszych odtwarzaczy znajdowały się w domach kultury. I właśnie w takim miejscu, na sali, gdzie dzieciaki siedziały nabite głowa przy głowie, oglądaliśmy pod ukosem „Nie kończącą się historię” na maleńkim odbiorniku umieszczonym przy ścianie. Mimo warunków przekaz filmowej opowieści był tak silny i tak pozytywny, że teraz, po wielu latach bardzo się ucieszyłam, że mogę poznać jej pierwowzór, książkę Michaela Ende o tym samym tytule. I że będzie mi w tym towarzyszyć moje dziecko. Dodam od razu, że ta powieść obok „Baśnioboru” przyczyniła się do tego, że dziecko stało się samodzielnym czytelnikiem. Zniecierpliwione, że trzeba czekać na ciąg dalszy do wieczora, wzięło sprawę w swoje ręce. Od tej pory chętnie czyta samo. Mi pozostało samodzielne nadgonienie lektury.

Przede wszystkim okazało się, że w przeciwieństwie do wersji filmowej, książka jest zdecydowanie bardziej rozbudowana i składa się z dwóch istotnych części. W pierwszej Bastian (o nim za chwilę) tylko zagląda do baśniowego świata Fantazjany, czytając księgę zabraną z antykwariatu bez wiedzy jego właściciela. W drugiej staje się jednym z jego bohaterów, ale pociąga to za sobą pewne, niebezpieczne dla niego konsekwencje. Tak bardzo groźne, że mogą uniemożliwić mu powrót do rzeczywistego świata. Bastian jest półsierotą, emocjonalnie zaniedbywanym przez ojca po śmierci matki. Grubym, niepozornym i przeciętnie uzdolnionym chłopakiem, obiektem głupich żartów i dokuczania. Jego jedyny talent – do wymyślania i opowiada historii – nie jest czymś, co budzi u innych podziw. Szczerze mówiąc, mało kto nawet o nim wie. Lektura pięknie oprawionej książki o zagadkowym tytule pozwala mu na zapomnienie o przykrościach. Bastian z zapartym tchem śledzi losy Atreju, zielonoskórego chłopca, który ma misję ocalenia Fantazjany przed zagładą. Bastian w trakcie czytania w cudowny sposób opuszcza szkolny strych, na którym znalazł schronienie i staje u boku Atreju.

Nie kończąca się historia” mądrze opowiada o potrzebie równowagi pomiędzy światem wyobraźni a światem rzeczywistym. Oba są niezbędne, oba są sobie nawzajem potrzebne. Wybór tylko jednego z nich staje się katastrofą, życiem w kłamstwie lub w oderwaniu od prawdziwych radości i bliskości z ludźmi, którzy znają nas i akceptują - niedoskonałych, nie tak mądrych i nie tak pięknych jak w marzeniach, za to prawdziwych. Ponieważ to książka dla dzieci, jej przekaz jest ukryty w scenach poszukiwań, bitew i przygód w niezwykłych miejscach. Dzieje się tu zatem dość, by zająć młodego czytelnika, pobudzić jego wyobraźnię, a wreszcie - wzruszyć zakończeniem.

Koniecznie uwzględnić w kompletowaniu domowej biblioteczki dla pociechy!

wtorek, 9 września 2014

John Green, Papierowe miasta




John Green, Papierowe miasta, tłum. Renata Biniek, wyd. Bukowy Las

Pamiętam z lat nastoletnich te opowieści o niesamowitych wyczynach i śmiesznych zdarzeniach, które przytrafiały się rówieśnikom, prowokowane przez nich lub przypadkowe. Sama mogłabym dorzucić do tej listy wycieczkę letnią nocą z moją bardzo dobrą koleżanką na cmentarz. Ona, w sukni ślubnej swojej matki, z kruczoczarnymi, lśniącymi włosami została wzięta za ducha. Uciekłyśmy stamtąd ze śmiechem. Dlatego pierwsze rozdziały „Papierowych lat” nie zrobiły na mnie wrażenia, choć mściwość Margo Roth Spiegelman podszyta była wyrafinowaniem i pomysłowością, której mogłabym tylko pozazdrościć, mając naście lat. Początek „Papierowych miast” może nie być atrakcyjny dla kogoś, kto jest niemal dwa razy starszy od jego młodocianych bohaterów. I kto zaczął przygodę z Johnem Greenem od „Gwiazd naszych wina”, które elektryzują od pierwszej strony. Bo „Papierowe miasta” zaczynają się właśnie rajdem po uśpionym mieście Orlando na Florydzie i robieniem rzeczy, które przechodzą do szkolnych legend.

A jednak, jak okaże się później, jest to scena bardzo znacząca i wpływająca na przebieg dalszych wydarzeń. To wtedy Quentin ma pierwszy od wielu lat bliski kontakt z Margo, przyjaciółką lat dziecinnych, która w szkole średniej otacza się swoim towarzystwem i prowadzi całkiem inne życie niż dzieciaki gromadzące się pod salą orkiestry szkolnej. To paczka Quentina, z której najbliżsi są mu wyrażający się z fanfaronadą na temat swojej męskości Ben oraz cichy, spokojny Radar, intelektualista i po trosze informatyczny geniusz, redaktor internetowej encyklopedii o nazwie Omniklopedia. Margo zaś robi rzeczy szalone, niezwykłe, o których opowiada się na szkolnych korytarzach. Pewną nocą zaprosiła do robienia nich Quentina. A potem, na dwa tygodnie przed ukończeniem szkoły i rozdaniem dyplomów... zniknęła! Nie po raz pierwszy. Ale tym razem zostawiła Quentinowi wskazówki, w tym egzemplarz „Źdźbeł trawy” Walta Whitmana z podkreśleniami.

Dopiero teraz dane było mi odczuć, jak wielki ładunek emocjonalny kryje się w tym tekście. Poszukiwania Margo wiodą co prawda do miejsc istniejących na mapie (przynajmniej teoretycznie, ale to już dodatkowa niespodzianka dla czytelników). Ale przede wszystkim są zastanawianiem się, kim tak naprawdę ona jest. Quentin zaczyna widzieć rozdźwięk między swoimi wyobrażeniami o dziewczynie, jej kreacją na potrzeby szkolnej popularności a prawdziwą Margo, wolną duchem i mającą swój niedostępny, intymny świat tylko dla siebie. Te przemyślenia przenoszą „Papierowe miasta” w inny, głębszy wymiar niż miałaby je powieść stricte przygodowa. Przy tym książka ta ani na chwilę nie jest nudna, ani oderwana od zwykłego życia. Jednocześnie opowiada o przygotowaniach do balu na koniec roku szkolnego, młodzieńczych wygłupach i przechwałkach, imprezach, potrzebie bliskości i lojalności. Podoba mi się też, że autor pozwala Quentinowi i jego przyjaciołom na różne sposoby rozgryzać problem pobytu Margo – od wymyślnych, po bardzo proste – a wtedy akcja doznaje przyśpieszenia w w niespodziewanym kierunku. Że używają oni przy tym lekko ironicznego, inteligentnego języka, nie są płascy ani jednowymiarowi.

Na takie książki, jak „Papierowe miasta” zawsze będzie istniało zapotrzebowanie. Zawsze przyciągną one do siebie wrażliwców wszelkiej maści i otworzą przed nimi nowe horyzonty. Nie miałam szczęścia natrafić na nią jako nastolatka, za to – razem z „Buszującym w zbożu” Salingera – wiem, komu ja podsunę za kilka lat :)

poniedziałek, 8 września 2014

Patrick Deville, Dżuma & Cholera



Patrick Deville, Dżuma & Cholera, tłum. Jan Maria Kłoczowski, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

To jedna z najlepszych biografii, jaką zdarzyło mi się ostatnio przeczytać! Zresztą Oficyna Literacka Noir sur Blanc wydaje dużo tego typu książek na bardzo dobrym poziomie. Ale nawet przy nich „Dżuma & Cholera” Deville'a wyróżnia w zdecydowany sposób. Głównie za sprawą wysmakowanego języka (tu ukłon w stronę tłumacza) oraz konstrukcji powieści, która swobodnie przenosi czytelnika w przestrzeni i czasie. Zwłaszcza w czasie - bez trzymania się ściśle chronologii, bez poruszania się tylko do przodu i do tyłu, ale także na boki, tak jakby postać Aleksandra Yersina była kamieniem wrzuconym do wody, wywołującym kręgi na jej powierzchni, które zahaczają, czasem nawet nieświadomie o inne. Deville opisał jednego człowieka, ale tak, że zdołał przy tym zobrazować całą epokę z jej pięknem, zachłannością, bestialstwem wojen, a przede wszystkim z żądzą wiedzy i przygód. Z przełomem w naukach przyrodniczych, z którego korzystamy do dzisiaj tak powszechnie (przynajmniej w krajach rozwiniętych), że powstają zorganizowane grupy podważające zasadność używania szczepionek.

Dżuma & Cholera” nie tylko opisuje życie nietuzinkowej postaci, jaką jest Aleksander Yersin, wynalazca szczepionki przeciwko dżumie. Ze względu na walory literackie ta książka ma w sobie coś takiego, co sprawia, że wciąż się do niej powraca, na wyrywki czyta fragmenty, każe rozkoszować się słowem pisanym. W każdym razie na mnie tak silnie działa ta proza. Deville używa języka nie po to, by coś nam po prostu zakomunikować - on wyciąga przy ich pomocy esencję z rzeczywistości, ujmuje ludzki życiorys w ramach nieograniczonych przez czas, a nawet jej własną biografię, wreszcie - daje odczuć wspólnotę duchową ludzi, którzy - tak jak Yersin - podążyli własną drogą. Rimbaud, Brazza, Conrad.

Potem przychodzi kolej na nazwiska z gromadki Pasteura, tych nieco zapomnianych już naukowców od zapomnianych dziś chorób, pierwszych zdobywców nagród Nobla, której Yersin również byłby laureatem, gdyby ją wcześniej ustanowiono. Poetyczność tekstu „Dżumy & Cholery” to jedno. Deville potrafi być bardzo konkretny, gdy dopuszcza nas do sezamu wiedzy pełnej ciekawostek ze świata wypraw, odkryć i wynalazków w różnych dziedzinach. Także tych, o których obecnie się już nie pamięta albo wydają się one mało znaczące. W gromadzeniu tych szczegółów jest równie nienasycony, jak jego bohater w poszukiwaniu coraz to nowych przedmiotów badań i życiowych doświadczeń. Yersina coś stale popycha do przodu. Z laboratorium Pasteura na statki pływające u wybrzeży południowo-wschodniej Azji, do eksperymentalnych plantacji, które zakłada w Indochinach, do nauczania synów wietnamskich rybaków, a w końcu do Hongkongu, gdzie wyizoluje pałeczkę dżumy. Azja staje się jego domem, azylem i miejscem badań. Schronieniem podczas wojen. Dziś jego osoba cieszy się większym uznaniem w Wietnamie, aniżeli we Francji, której obywatelstwo przyjął, by móc wykonywać zawód lekarza.

Polecam i ze względu na Aleksandra Yersina i ze względu na Patricka Deville'a!

Fragment do przeczytania:

Patrick Deville
(ur. 1957), pisarz francuski, studiował literaturę porównawczą i filozofię na Uniwersytecie Nantejskim. Wiele podróżował: w latach 80. mieszkał na Bliskim Wschodzie, w Nigerii i Algierii, a w następnej dekadzie odwiedził Kubę, Urugwaj i Amerykę Środkową. Debiutował w 1987 roku powieścią Cordon-bleu. Dżuma i cholera (2012) to jego jedenasta książka. Nominowana do wszystkich najważniejszych francuskich nagród literackich (Goncourt, Renaudot, Medicis, Décembre), została uhonorowana Prix Femina. Książki Deville’a były tłumaczone na dwanaście języków.
(informacja ze strony wydawcy http://www.noir.pl/ksiazka/618/Patrick-Deville--Dzuma-&-Cholera )

niedziela, 7 września 2014

Jacqueline Wilson, Czworo dzieci i „coś”



Jacqueline Wilson, Czworo dzieci i „coś”, tłum. Joanna Schoen, wyd. Znak Emotikon

Jakie czasy, takie książki dla dzieci. Epoka edwardiańska należy do Edith Nesbit, autorki m.in. książki „Pięcioro dzieci i „coś”. W dzieciństwie była to jedna z ulubionych powieści Jacqueline Wilson (moja też), która napisała współczesny ciąg dalszy historii o tajemniczym stworku Piaskoludku, spełniającym życzenia dzieci. Tak jak w pierwowzorze, dzieci 21. wieku muszą nauczyć się i podejmowania przemyślanych decyzji, jak i współpracy w sytuacjach, gdy coś pójdzie nie tak. Na przykład, gdy bajecznie bogate i sławne zostają zawiezione do centrum Londynu limuzyną, która znika po zachodzie słońca (to pora, gdy piaskoludkowe czary przestają działać) i trzeba wrócić do domu metrem, unikając zainteresowania nie zawsze życzliwych dorosłych.

Współczesne czasy to także inny obraz rodziny niż u Nesbit. Przyznaję, że były to fragmenty dla mnie przygnębiające, chociaż wiem, że ludziom różnie się układa, a tzw. patchworkowe rodziny i tak są lepszym rozwiązaniem niż ignorowanie istnienia dzieci z poprzedniego związku. Zresztą gdy bohaterowie Wilson przenoszą się w przeszłość i spotykają dzieci z książki Nesbit, okazuje się, że ojciec tych ostatnich prawie zawsze jest poza domem, bo jeździ w interesach, a mamę zastępują niańki, służące i kucharki. Podróż w czasie to zresztą jeden z najciekawszych rozdziałów tej książki, bo w przystępny sposób pokazuje młodym czytelnikom, jak bardzo zmienił się świat w przeciągu zaledwie stu lat. I że nie wszystko w dawnych czasach było lepsze, chociaż dzieci z pewnością były uprzejmiejsze i bardziej honorowe w zachowaniu. Zwłaszcza w porównaniu z Psujką, która w „Czworgu dzieci...” odgrywa rolę czarnej owcy. Jeśli jednak przyjrzeć się jej dokładniej, widać, że pod maską rozwydrzenia ukrywa tęsknotę za tatą, który wyjechał z nową żoną w podróż poślubną i że mocno odczuwa brak akceptacji ze strony Alicji, która jest jej rodzoną mamą.

Róża i Robert są inni, spokojniejsi, subtelniejsi, co w przypadku Roberta nie jest takie do końca dobre, bo w oczach swojego taty nie jest dość męski. Trzeba przyznać, że dorośli opiekujący się czwórką dzieci (w tym własnym, najmłodszą i ukochaną przez wszystkich Magdalenką) nie zawsze stają na wysokości zadania, choć bywa, że bardzo się starają. Pomysł autorki, żeby zabierali na pikniki do lasu butelkę wina, po której mocno śpią, uważam za wątpliwy, ale może takie są brytyjskie zwyczaje. Pewną niekonsekwencją Wilson jest też to, że podczas gdy działanie wszystkich innych czarów Piaskoludka jest ograniczone w czasie, to życzenie, by rodzice nie widzieli skutków magii, jest aktualne aż do ostatniej strony. Do zastrzeżeń dorzucę też brak przypisów tłumaczących, co to jest O2 Arena, Sky Sport czy kim jest Marvel O'Kaye, zdaje się fikcyjna postać autora książek dla dzieci.

Jak napisałam na początku, jakie czasy, takie książki dla dzieci. „Czworo dzieci i „coś” podobały się mojemu dziecku, mnie – trochę mniej. Przygody Róży, Roberta, Psujki i Magdalenki nie są gorsze ani mniej ekscytujące niż młodych bohaterów z powieści Nesbit. Tyle że tamtych dzieci nie nurtowały tak silne i budzące smutek emocje, których źródłem byli rodzice, jak to jest u starszej trójki w książce Wilson. Gdyby nie ostatni rozdział, w którym okazuje się, że niezwykłe wydarzenia pozwoliły przyrodniemu rodzeństwu poznać się lepiej i polubić, że magia tak naprawdę nie jest potrzebna do szczęścia, gdy rodzice, także ci przybrani, nas akceptują i kochają, a wspólnie spędzony zwyczajny dzień z rodziną jest czymś najwspanialszym na świecie, nie poleciłabym tej książki nikomu.