środa, 27 sierpnia 2014

Leif GW Persson, Między tęsknotą lata a chłodem zimy



Leif GW Persson, Między tęsknotą lata a chłodem zimy, tłum. Wojciech Łygaś, wyd. Wydawnictwo Czarna Owca

Między tęsknota lata a chłodem zimy” to pierwsza część policyjnej trylogii, światowy bestseller i jedna z najlepszych szwedzkich powieści kryminalnych, jeśli wierzyć zapewnieniom wydawcy na okładce. Lepsza od Larssona (tego od „Millenium”) zdaniem jednego z polskich recenzentów, którego słowa również znalazły miejsce na tej samej okładce. A jednak przebrnęłam przez ten cud literatury zaledwie w jednej trzeciej. Niechętnie rozstaję się z zaczętymi powieściami. Czytanie tej jednak przypominało brnięcie na oślep, było ciągłym zastanawianiem się nad niuansami znaczeniowymi, dylematami dotyczącymi hierarchii służbowej szwedzkiej policji (czy komisarz szwedzkiej policji to więcej niż naczelnik wydziału?) i innymi szwedzkimi smaczkami (o co chodzi z tymi chłopami z Norrlandii?). I jeszcze ten wątek polityczny - sam w sobie całkiem niezły i wygląda na to, że zgrabnie połączony z tym kryminalnym - gdyby nie te aluzje, przemilczenia, od których pocił się nie tylko dowodzącym tajnymi służbami Berg, ale i ja.

Między tęsknotą...” oscyluje wokół największej w dziejach współczesnej Szwecji tragedii – śmiertelnego postrzelenia premiera socjaldemokratów Olofa Palme, dokonanego najprawdopodobniej przez prawicowych ekstremistów i do dziś niewyjaśnionego. Powieść zaczyna się jednak od samobójstwa pewnego amerykańskiego dziennikarza i od człowieka, który wyprowadzał psa na spacer. Persson wprowadza na scenę duże zagęszczenie potencjalnie interesujących postaci, wśród których na prowadzenie wysuwają się policjanci Jarnebring i Johansson. Okoliczności samobójstwa wydają się być całkiem typowe dla takiej sytuacji. A jednak sprytnie ukryta karteczka z adresem jednego z dwóch śledczych i to z adresem, którego nie znajdzie się od tak w książce telefonicznej oraz inne zastanawiające działania dziennikarza zmuszają policjantów do przyjrzenia się sprawie Amerykanina bardziej wnikliwie. Byłam bardzo ciekawa, jak to wszystko się w końcu rozwiąże, gdy wtedy pojawił się enigmatyczny (bardzo!) wątek z politykami i szwedzkim wywiadem. Dla utrudnienia rozgrywa się on chronologicznie wcześniej, aniżeli ten, który rozpoczyna samobójcza śmierć.

Jednak nie to okazało się problemem, tylko te wszystkie detale, które odróżniają życie polityczne jednego kraju od drugiego. W powieści Perssona wyraźnie odczuwa się opór pewnej części szwedzkiego społeczeństwo w latach 80. wobec przyjmowania imigrantów, dopuszczania kobiet do dotąd typowo męskich zawodów, traktowania przemocy domowej inaczej niż banalnego problemu danej rodziny. Opór ten przejawia się różnie, zazwyczaj w sposób marginalny i ograniczający się do drobnych świnstewek (patrz: Johansson i szefowa wydziału narkotyków), ale nie tylko. Podejrzewam, że przeciętny szwedzki czytelnik Perssona rozpozna ten klimat, będzie umiał przełożyć go na konkretne nastroje społeczne (choćby swoich rodziców czy dziadków). Zrozumie pewne racje i będzie wiedzieć, jak wpływały one na polityków oraz ich decyzje. W moim odczuciu Persson pisał raczej pod Szwedów, a nieszczęśliwie się składa, że historia jego kraju nie jest tak popularna na świecie jak np. amerykańska. To tak, jakby przełożyć na szwedzki „Lód nad głową” Piotra Głuchowskiego (http://lowiskoksiazek.blogspot.com/2013/09/piotr-guchowski-lod-nad-gowa.html), który świetnie oddaje realia współczesnego polskiego bagienka politycznego, z jego zawirowaniami, manipulacjami i szemranymi interesami, wykorzystując pełną napięcia kryminalną intrygę. Ale czy jakiś Szwed cokolwiek by z tego zrozumiał? I miałby tę czytelnicza frajdę, rozpoznając to i owo z własnego doświadczenia i znajomości pewnych faktów? Wątpię.

Nie zniechęcam, ale też szczególnie nie polecam, pozostając wierną fanką Larssonów – Stiega i Åsy, u których szwedzkość jest atutem, nie barierą.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Glenn Greenwald, Snowden. Nigdzie się nie ukryjesz

Glenn Greenwald, Snowden. Nigdzie się nie ukryjesz, wyd. AGORA SA

Złożyło się, że „Snowdena” czytałam niemal w tym samym czasie co „Tajny raport Millingtona”, powieść szpiegowską, której bohaterzy, amerykańscy agenci, zapobiegają terrorystycznemu atakowi na Nowy Jork. Korzystają przy tym z inwigilacji elektronicznej i podsłuchów, a w tle ich działań słychać wyraźne utyskiwania na rządowe (i krótkowzroczne) ograniczenia ich kompetencji i budżetu, na biurokrację, która uniemożliwia szybkie akcje i w trochę mniejszym stopniu – na przedstawicieli mediów. Książkę tę napisał pod pseudonimem wieloletni współpracownik CIA, co nadaje jej rys autentyczności. Przyznaję – jej treść potrafi przekonać czytelników do zasadności zdecydowanych posunięć służb specjalnych. W tym fikcyjnym przypadku - słusznych. Ale czy w świecie rzeczywistym, tak jak w tej powieści, wszystkie one służą naszemu bezpieczeństwu? Czy zawsze możemy mieć taką niczym niezachwianą pewność?

Snowden. Nigdzie się nie ukryjesz” to druga strona medalu – doskonale udokumentowana i nie będąca fikcją. Pokazująca niebezpieczeństwa i skalę związane z niczym nieograniczonym gromadzeniem wszelkich danych na temat kontaktów ludzi na całym świecie. Tak, nas, Polaków, również, dzięki współpracy z amerykańskiego wywiadu i rodzimych służb. Nie ma żadnego znaczenia to, że nie wszyscy są przecież terrorystami, a nawet, tak jak wiele państw, należą do sojuszników USA. Książka Greenwalda podważa oficjalne uzasadnienie masowej inwigilacji, którym posługuje się rząd Stanów Zjednoczonych. Wytyka niejawność, kłamstwa, wadliwe akty prawne i nadużycia. Dziennikarz „Guardiana” nie zrobiłby tego bez materiałów wykradzionych i dostarczonych przez Edwarda Snowdena, jednego z wielu szeregowych pracowników CIA. Bez Snowdena nie zdawalibyśmy sobie nawet sprawy jak poważny jest to problem.

Książka Glenna Greenwalda zaczyna się niemal sensacyjnie od opisu pierwszych prób nawiązania kontaktu Snowdena z dziennikarzem, ich spotkania w Hongkongu, rozmów, które przekonały Greenwalda co do autentyczności informacji, jak i szczerości motywów tego whistleblowera (w polskim wydaniu używane jest określenie „sygnalista”). Snowden w zamian naraził się na utratę jakichkolwiek perspektyw. Nie mówiąc już o dobrym imieniu (w polskim internecie doczekał się przydomka „Putinowskiego pachołka” po tym, jak, o ironio!, schronienia udzieliła mu Rosja) i widmie dożywotniego więzienia. Greenwald wprost pisze o swoich dylematach, o niepewności co do możliwości opublikowania tak obciążającego amerykański rząd materiału, nerwowych rozmowach z wydawcą, przesuwanych terminach druku. Ostro przy tym wypowiada się na temat części świata mediów– zbyt zachowawczego, bojącego się bardziej prawnych konsekwencji i utraty dobrych układów z politykami niż tego, że jest łamane prawo.

Kolejna część książki to wiedza czerpana wprost z dokumentów udostępnionych przez Snowdena. Podoba mi się sposób przekazywania jej przez Greenwalda, który po kolei objaśnia wszystkie pojęcia, nie zakłada, że je zapamiętamy po pierwszym odczytaniu. Dziennikarz stara się, by jego tekst był jak najbardziej przejrzysty i zrozumiały na każdym etapie, nawet jeśli oznacza to powtarzanie tych samych definicji. Wbrew pozorom ułatwia to rozeznanie w tematyce, która bądź co bądź jest dla przeciętnego człowieka obca i trudna do wyobrażenia. Przykładem mogą być choćby tzw. metadane, czyli nie konkretne treści rozmów telefonicznych czy maili, ale informacje o pobycie w danym miejscu, o częstotliwości wysyłanych maili, o wykonywanych połączeniach, długości ich trwania oraz ich adresatach. Pozyskiwane w ten sposób materiały dają ogromne możliwości gromadzącym je instytucjom i to w sposób dotąd niespotykany. Elektroniczne gadżety, bezprzewodowy internet i sieci komórkowe pozwalają na śledzenie praktycznie każdego, a nie jak jeszcze niedawno – ludzi wpływowych, z rządowych kręgów i to w dodatku w bardzo ograniczonym zakresie ze względu na ograniczony rozwój technologii.

Bez względu na to, czy przejmujemy się tym, że ktoś zna każdy nasz krok czy nie, czy uważamy Snowdena za zdrajcę, a może bohatera, warto byśmy dowiedzieli się, dlaczego zaryzykował utratę reputacji, dobrej pracy oraz kontaktu z rodziną i dziewczyną najprawdopodobniej do końca swojego życia. Nawet jeśli media zdominowały tak łatwo i tak szybko inne tematy.

środa, 13 sierpnia 2014

J.K. Johansson, Miasteczko Palokaski 1. Laura



J.K. Johansson, Miasteczko Palokaski 1. Laura, tłum. Anna Buncler, wyd. Wydawnictwo Literackie

Jest coś kuszącego w porównaniu „Miasteczka Palokaski” z atmosferą serialu „Miasteczko Twin Peaks”. Tak naprawdę poza podobnie brzmiącym tytułem, zaginioną dziewczyną o tym samym imieniu co Laura Palmer, w „Miasteczku Palokaski” nie znajdziemy kojarzonej z serialem aury niesamowitości, przekraczania granic między światem rzeczywistym a majakami i zwidami rodzącymi się w zakamarkach umysłów zdezorientowanych bohaterów. Akcja „Laury” rozgrywa się konkretnie tu i teraz, we współczesnym fińskim miasteczku. Jej główną bohaterką jest Miia, specjalistka policyjna od internetu i mediów społecznościowych, która w swojej dawnej szkole obejmuje posadę pedagoga szkolnego. Pojawienie się Mii w nowym miejscu pracy zbiega się ze zniknięciem jednej z uczennic, Laury Anderson. To już drugie z kolei zaginięcie w Palokaski – przed laty w ten sposób Miia straciła siostrę.

Przyznaję, że powieść zaczyna się całkiem interesująco. Pokazywanie kolejnych jej etapów także z punktu widzenia innych osób wprowadza sporo zamieszania (dobrego dla lubiącego intrygę czytelnika) i rodzi wiele znaków zapytania. Do jej plusów mogę zaliczyć również zgrabne zakończenie, które, chociaż dostarcza nam najważniejszych odpowiedzi dotyczących losów Laury, wiele kwestii pozostawia też otwartych i pobudza ciekawość, co do dalszego ciągu. A to pozostaje nie bez znaczenia, biorąc pod uwagę, że „Laura” jest tomem otwierającym serię o miasteczku Palokaski.

Niestety na tym pozytywy się kończą. Powieść sprawia wrażenie powierzchownej nawet jak na standardy powieści kryminalnej, która należąc do literatury popularnej, nie zawsze musi mieć ambicje ocierania się o głębię. Postać Mii nie budzi zwyczajowej sympatii, którą obdarza się postacie fikcyjne, nie sprawia wrażenia żywej istoty ludzkiej, jest ledwie szkicem. Jak na pierwszoplanową postać wypada słabo. „Miasteczko Palokaski” należy do tego typu powieści, których autorzy nie zadają sobie trudu uwiarygodnienia opisywanych osób. Oczekują byśmy za pewnik przyjęli to, co nam podają na ich temat. Osobiście wolę staranne przygotowanie, nawet w przypadku najbanalniejszej historii, niż samodzielne klecenie czyjegoś obrazu z rzucanych wyrywkowo zdań. A tak właśnie się dzieje w przypadku powieści J.K. Johanssona, za którym to nazwiskiem kryje się grupa fińskich scenarzystów filmowych. Ich anonimowość na pewne sprzyja reklamie i dodaje lekturze pewnego smaku. Jednak rezultatem tej współpracy jest przede wszystkim płytkość i nazbyt wyraźne szwy w prowadzeniu narracji, widoczne też w nieuzasadnionych przeskokach od osoby do osoby i niedostatecznej uwadze poświęconej ich konstrukcji. Natomiast potrafię sobie wyobrazić tę opowieść w formie filmowej, która wymaga zupełnie innych umiejętności i wyczucia niż napisanie książki, a którymi akurat J.K. Johansson (i spółka) dysponuje.

Mam też małą uwagę co do problemów typowych dla naszych czasów, które porusza treść „Laury” - bezpłodność i pragnienie posiadania dziecka ponad wszelką cenę, techniki marketingowe zabijające powoli przyjaźń, podejrzane piramidy finansowe, brak czasu (i chęci) na wychowywanie własnych dzieci, cienka granica pomiędzy pragnieniem pomagania młodzieży a spoufalaniem się, które może przynieść odwrotne skutki, wpływ pornografii na wyobrażenia i rozrywki młodych ludzi, uzależnienie od bycia w sieci, życie z zasiłków społecznych, szczucie w internecie itp. Nie wiem nawet, czy wymieniłam wszystkie, które pojawiają się na ok. 250 stronach tej książki, ale przyznacie, że jest ich dużo. Zbyt dużo. Zespół pod szyldem J.K. Johansson w moim odczuciu przedobrzył.

Miasteczko Palokaski 1. Laura” to historia z dużym potencjałem, którą najprawdopodobniej zabił tłok przy klawiaturze. Jak na tyle osób, które przyczyniły się do jej powstania, i jak na świetny pomysł na intrygę, książka razi brakiem dopracowania i płytkością. Wielka szkoda.