wtorek, 27 maja 2014

Timur Vermes, On wrócił




Timur Vermes, On wrócił, tłum. Eliza Borg, czyta Jarosław Boberek, wyd. Biblioteka Akustyczna

Timur Vermes zafundował czytelnikom nieprawdopodobną historię, która z początku wygląda jak science-fiction. Bo jak inaczej nazwać powieść, w której na samym początku, w środku współczesnego Berlina budzi się w poplamionym benzyną mundurze sam... Hitler! Zdezorientowany, ale jak najbardziej żywy. Bez dokumentów i pieniędzy, z charakterystycznym wyglądem i sposobem wysławiania się. Nie zostaje jednak wzięty za wariata, ale jak najszybciej adaptuje się do nowych warunków i zaczyna robić medialną karierę jako artysta-komik. Tak jak wcześniej demokratyczne wybory ułatwiły mu przejęcie władzy, tak teraz wolność słowa winduje go na szczyt popularności. Jedyne, co usprawiedliwia otaczających go ludzi, to przekonanie, że zachowanie Hitlera i głoszone przezeń poglądy to tylko taki niekończący się po zejściu ze sceny artystyczny image, rodzaj oryginalnej satyry smagającej niedoskonałości rzeczywistości. Długo nie mogłam zrozumieć przyczyn tego sukcesu, dopóki nie doszłam do rozdziału, który – słowami Hitlera, a jakże! - mówił o pewnej, niezbyt miłej specyfice niemieckiego społeczeństwa. A jest nią wyśmiewanie w programach telewizyjnych obcokrajowców, a raczej przejawów ich głupoty, niedbalstwa i zapóźnienia cywilizacyjnego.

Być może nadal byłoby to science-fiction, gdyby nie pioruńsko wiarygodny portret psychologiczny głównego bohatera (daleki od żałosnego, infantylnego obrazu w „AmbaSSadzie” Machulskiego). Jako czytelnicy mamy dostęp do jego monologów, na które składają się wspomnienia oraz pozbawione jakiejkolwiek skruchy wyjaśnienia podejmowanych przez führera III Rzeszy politycznych decyzji, jego niechęć do intelektualistów i przeciągających się dyskusji, gloryfikacja prostego frontowego żołnierza i jego poświęcenia na polu walki, za którymi powinien pójść cały naród bez względu na koszty. 21. wiek, jego dobrobyt i możliwości, nie zmieniają zapatrywań Hitlera. W swoich cudownych przenosinach do przyszłości widzi on znak od losu, który po raz drugi pozwoli mu „uratować” Niemcy. Internet, telefony komórkowe i telewizja to genialne wynalazki mogące skutecznie służyć propagandzie. No i nie zaszkodzi tworzyć pierwszych list ludzi do likwidacji, na którą trzeba poczekać z braku bojówek. Na razie.

I teraz mam do Was kilka pytań? Czy nie uważacie, że dobro i przyszłość dzieci są najważniejsze? Że stan cywilny ich rodziców nie powinien mieć znaczenia? Że zbyt wiele informacji różnej jakości bombarduje nas na co dzień, z jednej strony nas ogłupiając, z drugiej każąc podejmować decyzje odnośnie przyszłości niczym ekspertom? A przestępcy powinni być dotkliwiej karani? Jeśli wierzyć Timurowi Vermesowi, taki właśnie był Adolf Hitler. Do tego jeszcze – wegetarianin, przeciwnik alkoholu, który kochał swojego psa Blondi. Szanujący oddanych współpracowników, po staroświecku uroczy wobec kobiet. Przyzwyczailiśmy się do zbitek Hitler-potwór, Hitler-szaleniec, Hitler-morderca, i żadnemu z przyzwoitych ludzi nie przyjdzie do głowy podziwiać Hitlera za cokolwiek. Nawet imię Adolf wyszło z mody. A tu taki Vermes robi nam psikusa, pokazując że Hitler był jednym z nas, nie kosmitą, a człowiekiem, z którym bezwiednie możemy dzielić niektóre, niewinnie brzmiące przekonania.

Czy to znaczy, że jesteśmy źli? Nie sadzę. W końcu nie chcemy chronić naszych dzieci przed rozpędzonymi kierowcami, żeby mogła z nich potem powstać dywizja żołnierzy, którzy będą atakować sąsiednie kraje po to, by one pierwsze nie podbiły nas. Książka Vermesa jest ostrzeżeniem przed umysłowym lenistwem i chwytliwymi populistycznymi hasełkami, przed tak kuszącą, zwalniająca z odpowiedzialnością chęcią oddania władzy w jedne, silne ręce. Bo może historia demokracji jest krótka i opowiada o wielu jej niedociągnięciach, to jeszcze dłuższa jest lista krwawych dyktatur czy choćby monarchii, której niektórzy przedstawiciele – poza rodowodem – nie mieli swoim poddanym nic wartościowego do zaofiarowania.

On wrócił” słuchałam z zapartym tchem, czasem z niedowierzaniem, ale zawsze z ciekawością co do tego, jak dalej potoczy się ta historia. Głos Jarosława Boberka sprawiał, że wręcz widziałam Hitlera jak wali pięścią i potrząsa głową tak, że rozwala mu się grzywka (niczym na kronice filmowej). Mimo wielu humorystycznych akcentów uważam, że ta książka nie jest zwykłą zabawną opowieścią. Vermesowi się chwali, że użył lekkiej formuły, która ma większe szanse dotrzeć do szerszego ogółu, do powiedzenia czegoś ważnego – Hitler może w każdej chwili powrócić i nie poznamy go po charakterystycznym wąsiku.

Lektura jak najbardziej obowiązkowa, świetna do słuchania!

Wywiad z Timurem Vermesem:
http://www.polskieradio.pl/10/482/Artykul/1061244,Hitler-wrocil-jako-celebryta 


Fragment do wysłuchania:




środa, 21 maja 2014

Leszek K. Talko, Pitu i Kudłata w opałach




Leszek K. Talko, Pitu i Kudłata w opałach, wyd. Znak Emotikon

Jeśli czytaliście w prasie jeden z felietonów Leszka Talki lub ich wybór w książce pod zbiorczym tytułem „Dziecko dla odważnych. Szkoła przetrwania”, mieliście już do czynienia z Pitu i Kudłatą. Felietony te dowcipnie i bez lukru pokazują uroki rodzicielstwa poddawanego najróżniejszym próbom pomysłowego, normalnie się rozwijającego rodzeństwa. Różnica między nimi a opowiadaniami zawartymi w tomie „Pitu i Kudłata w opałach” jest taka, że pierwsze z nich były skierowane do dorosłych, te drugie zaś przeznaczone są dla młodszych czytelników. Teraz to dzieci, nie rodzice, są narratorami. Autor sprawiedliwie oddaje głos to Pitu, to Kudłatej. Brat z siostrą są też doroślejsi, chodzą już do szkoły, choć ich dokładny wiek pozostaje do końca nieokreślony.

Leszek Talko okazuje się świetnym obserwatorem współczesnych dzieci (na przykładzie dwójki własnych). Wie, że z wycieczki szkolnej przywiozą gluty lub gadżety kopiące prądem kupione na stoisku z pamiątkami, a zamiast podziwianiem zabytków będą się ekscytować jedzeniem fastfoodów. Że mogą całą klasą panikować z powodu zgubienia podręcznika szkolnego, którego... nigdy nie było! I że nowe obyczaje w postaci Wróżki Zębuszki to prawdziwe pułapki dla rodziców. I czego to dzieci nie wymyślą, żeby wreszcie porządnie najeść się chipsów. I jak to jest, że wystarczy jeden mały precedens, by powstała rodzinną tradycja, z rodzaju tych nie do ruszenia, oczywiście gdy spodoba się dzieciakom, a niekoniecznie dorosłym.

Pitu i Kudłata opowiadają o swoich przygodach w drodze do szkoły, na wycieczkach szkolnych i z rodzicami, o grach komputerowych, imprezach w szkole i świętowaniu w domu, o przyjacielskich wizytach i mieszkaniu koło lasu, w którym można spotkać dziki. W tle tych opowieści często widać ich rodziców usiłujących sprostać różnym sytuacjom, a przede wszystkim potrzebie sprawiedliwości swoich dzieci, które porównują, sprawdzają i zawsze pamiętają, co mówią i robią dorośli (chyba, że chodzi o tak przykre sprawy jak odrabianie lekcji).

Jest w tym tomie kilka rozdziałów majstersztyków, np. „O tym, jak spędzać święto” i „O tym, jak rozmawiać z eleganckim dzieckiem”, które są bardzo zabawnym przytykiem do współczesności. Pierwszy opowiada o święcie narodowym po kibolsku, które w oczach dziecka jest zwykłą zabawą w rzucanie przedmiotami i w chowanego z policjantami (a dziecko wolałoby pokaz sztucznych ogni). Drugi podkpiwa z tresowania dzieci, które znają po kilka języków obcych, ale nigdy nie bawią się na dworze, żeby się, broń Boże, nie spocić czy pobrudzić, a do Barcelony jadą, by szlifować hiszpański, a nie kąpać się w morzu i zobaczyć stadion, gdzie trenuje Messi. Przebitki rzeczywistości pojawiają się także w innych rozdziałach, jak choćby w tym, w którym przebrana z okazji Halloween Kudłata słyszy od pewnej pani, że ta nie lubi żadnych obcych i zagranicznych... mumii!

Teraz czas na minusy. Nie wiem, w jakich okolicznościach Leszek Talko pisał opowiadania do „Pitu i Kudłata w opałach”. Nie znalazłam żadnej informacji o tym, by wcześniej były one opublikowane w prasie – a w tym, jak sądzę, leży przyczyna pewnej niedoskonałości tego zbioru. Pisanie do gazety wymaga mieszczenia się w określonych ramach, artykuł często jest pisany z myślą o konkretnej liczbie znaków, a to wymaga starannego przemyślenia treści tekstu. Tymczasem historyjki Pitu i Kudłatej są zwyczajnie za długie, niepotrzebnie rozdmuchane i pełne fragmentów, które można wykreślić bez wyrzutów sumienia. Oczywiście ten zarzut nie dotyczy wszystkich rozdziałów, ale niestety większości z nich. Szkoda, bo rewelacyjny zmysł obserwacji i poczucie humoru autora działają bez zarzutu, ale bywa że trudno je dostrzec w nużącej rozwlekłości tekstu. Ponieważ książka była testowana na dziecku, dodam tylko, że ani razu nie dawało ono oznak znudzenia, a w kilku przypadkach (m.in. podczas czytania wymienionych z tytułów rozdziałów) zaśmiewaliśmy się wspólnie do łez. Można zatem świetnie się bawić podczas czytania tego tytułu, jednak do „Dziecka dla odważnych” jest mu zdecydowanie daleko.


Zachęcam do przeczytania recenzji "Dziecka dla odważnych"

Jak zwiększyć ilość instalacji aplikacji mobilnej

Po co robimy aplikacje mobilne?
Każdy sobie może zadać pytanie: dlaczego opłaca się robić aplikacje mobilne?
Jaki jest sens wydania kilkunastu, kilkudziesięciu tysięcy złotych na rzecz, którą tak naprawdę udostępniamy za darmo?
Odpowiedź jest prosta. Dzięki aplikacji zyskujemy rewelacyjną interakcję z naszym użytkownikiem, przyszłym Klientem.
Poprzez aplikację wzbudzamy zainteresowanie naszym produktem oraz naszą marką.
Jesteśmy zawsze z naszym klientem, jesteśmy w jego kieszeni.
To my, a nie konkurencja rozwiązujemy jego codzienne problemy (notatki, GPS, zakupy do domu, trening).
To my, a nie konkurencja służymy mu pomocą (kalendarz, maile).
To my, a nie konkurencja zarabiamy dzięki Klientowi (system partnerski, rabaty, promocje)
Klient zadowolony zawsze wraca.
A co zrobić, gdy masz już swoją aplikacje?
Wisi bezczynnie na Google Play nikt jej nie ściąga?
Jak zwiększyć liczbę pobrań?

Aplikacja darmowa - tysiące długofalowych korzyści
Aplikacja darmowa daje tysiące korzyści w postaci każdego Klienta, każdego użytkownika, który zainstaluje naszą aplikacje. Co z tego masz?
Geolokalizacja, kody rabatowe, oferty specjalne to tylko kilka z możliwości, jakie możesz wykorzystać za darmo w Twojej aplikacji mobilnej.
Zwiększenie ilości instalacji aplikacji mobilnych ma przełożenie na zainteresowanie naszą marką, naszym produktem. Możemy to osiągnąć poprzez aktywną promocję aplikacji w Internecie, poprzez promocje specjalne, powiązane ze ściągnięciem naszej aplikacji lub też poprzez konkursy i aktywność poza Internetem, na przykład cross promocje.
Zwiększenie ilości instalacji aplikacji mobilnej, która rozwiązuje problemy codzienne użytkownika, np. dostarcza potrzebnych informacji, pomaga w codziennym życiu z pewnością przełoży się na zwiększenie zainteresowania usługami naszej firmy lub też sama w sobie będzie budowała pozytywny wizerunek naszej marki.
Aplikacja mobilna Kwejka lub Demotywatorów podtrzymuje interakcje i zainteresowanie serwisem. Sklepy w wersji mobilnej sprzedają towary i usługi. Allegro posiada mały system transakcyjny w postaci aplikacji mobilnej. Branża dziecięca dostarcza darmowych gier swoim małym Klientom, by wzbudzić zainteresowanie ich realnymi produktami.
Kto z nas nie korzysta z aplikacji pomagających znaleźć drogę, adres, zapisać złote myśli, zapanować nad kalendarzem, podtrzymać kontakt ze znajomymi, znaleźć przepis na sałatkę, odszukać najbliższy sklep nocny lub upolować zniżkę na pizzę w okolicznej restauracji?
Aplikacja powinna bawić, usprawniać, pomagać lub sprawiać przyjemność.
Jeśli Państwa aplikacja coś takiego potrafi nie musisz się martwic tym jak zwiększyć ilośćinstalacji aplikacji mobilnej.

Zasięg, target, zasięg, target.
Kluczem do wypromowania aplikacji mobilnej oraz zwiększenie liczby instalacji jest określenie grupy docelowej, która będzie naszym odbiorcom. Tylko dobrze targetowana reklama przekaz przełoży się na zwiększenie liczby instalacji.
Reklamy aplikacji motoryzacyjnej targetowana do matek w ciąży jest niczym strzał w kolano lub wyrzucaniem pieniędzy w błoto - nie chcę oczywiście dyskryminować matek w ciąży, które interesuje się motoryzacją :)
Większa ilość instalacji aplikacji mobilnej przełoży się wraz z tym na większy zasięg, co też uda nam się osiągnąć poprzez szeroko zakrojone działania promocyjne. Display, content, mass mailinc, seo, cpc, cpa, rtb, video...to tylko część z działań promocyjnych, jakie możemy wykorzystać do rozpowszechniania informacji o naszej aplikacji.

Zainteresowany?
Świetnie!
Skontaktuj się z nami i wypromuj swoją aplikację !

poniedziałek, 19 maja 2014

Ilja Trojanow, Kolekcjoner światów




Ilja Trojanow, Kolekcjoner światów, tłum. Ryszard Turczyn, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Dziewiętnasty wiek to czas spektakularnych odkryć geograficznych, czas gorączkowego wypełniania białych plam na mapie, zapisywania nowych nazw rzek, gór, jezior, płaskowyżów. To także pierwsze, nieśmiałe próby poznawania obcych, egzotycznych zwyczajów spisywanych raczej jako ciekawostki i ułatwienie dla następnych podróżników, niż rzeczywista próba zrozumienia innych tradycji, a co dopiero – uznania ich za równoprawne, ważne, a nawet mogące czegoś nauczyć. Jak udowadnia Sven Lindqvist w eseju „Wytępić to całe bydło” (W.A.B., 2009) - nie był to wynik obojętności czy po prostu naturalnego przywiązania do swojej kultury, ale wyraz głęboko zakorzenionego rasizmu, który usprawiedliwiał przy pomocy naukowych teorii znikanie z powierzchni Ziemi ludów o niższym poziomie cywilizacyjnym czy podbijanie i wyzysk ekonomiczny innych, które mogły się poszczycić o wiele bogatszym dorobkiem historycznym i kulturowym niż Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi, Holendrzy czy Belgowie.

Richard Francis Burton, widziany oczami Ilji Trojanowa, jest na tym tle kimś wyjątkowym. Trojanow przedstawia go jako Brytyjczyka, który – w przeciwieństwie do swoich ziomków - lubił zgłębiać inne obyczaje i przyswajać dziwnie brzmiące języki; czytać święte pisma, by je cytować w odpowiednim momencie; podpatrywać, jak się je, pije, rozmawia, trzyma łokcie i stopy, by potem razem z ubraniem przybierać cudzą tożsamość, inną skórę. Po to, by być jednym ze swoich w miejsce obcego, darzonego nieufnością Europejczyka. W tej nienasyconej ciekawości innej tradycji i innego postrzegania rzeczywistości najprawdopodobniej leżał sukces Burtona, który jako pierwszy Europejczyk (oczywiście w przebraniu) odbył hadżdż i dotarł do świętych dla muzułmanów miast Mekki i Medyny.

Richard Francis Burton, 1864 (źródło http://en.wikipedia.org/wiki/Richard_Francis_Burton)

Richard Burton był podróżnikiem, oficerem, szpiegiem, odkrywcą, dyplomatą, pisarzem, lingwistą i poliglotą (znał 29 języków i 11 dialektów! *). Lista jego podróży jest imponująca, biorąc pod uwagę dziewiętnastowieczne realia i ograniczenia – dzisiejszy Pakistan, Bliski Wschód, Somalia, środkowa Afryka i kontynent południowoamerykański, wizyta w Stanach Zjednoczonych. Ale Ilja Trojanow od początku przestrzega swoich czytelników, że napisana przez niego biografia Burtona nieznacznie opiera się na faktach, a w dużej mierze jest owocem jego wyobraźni, osobistych poszukiwań i fascynacji osobą odkrywcy. Z życiorysu Burtona Trojanow wybiera tylko niektóre okresy – wojskową służbę w Indiach, która znacząco wpłynęła na wybory życiowe Burtona, pielgrzymkę do Mekki i Medyny oraz poszukiwanie źródeł Nilu razem z Johnem Hanningiem Spekem.

 Richard Burton jako Mirza Abdullah, lekarz z Persji (źródło: jak wyżej)

Język Trojanowa jest sugestywny, bogaty, niemal zmysłowy w opisie fizycznych doznań. Ambicją autora jest byśmy nie tylko odczuwali i odbierali świat jak Burton, ale byśmy poznawali go razem z nim. Stąd w „Kolekcjonerze światów” obfitość oszałamiających szczegółów, realia oddane i nakreślone z największą pieczołowitością, tak że polskie tłumaczenie zostało poddane konsultacji specjalistów od Indii Brytyjskich, Arabii i Afryki Wschodniej, a sama powieść kończy się słownikiem. Zaglądanie co i rusz na tył książki jest może kłopotliwe, ale bez wyjaśnień różnych słów i terminów czytanie „Kolekcjonera ...” byłoby krążeniem po omacku. To prawda, że także dlatego jest to jeden z powodów, dla których "Kolekcjoner ..." to lektura wymagająca, która usatysfakcjonuje raczej bardziej ambitnych czytelników. Ci na pewno docenią mnogość wątków, postaci i doświadczeń, które stały się udziałem Burtona.

Ilja Trojanow zastosował jeden ciekawy chwyt. Narratorami powieści (obok pojawiającego się co jakiś czas Burtona), uczynił osoby z jego najbliższego otoczenia. Wybrał jednak tych, których głosu w 19. wieku nikt nie słuchał i których opiniami nikt się nie interesował. Wiernego służącego, który wprowadzał swego pana w hinduski styl życia. Współtowarzyszy podróży do Mekki, którzy, poza jednym wyjątkiem, byli niezachwianie przekonani, że mają do czynienia z mirzą Abdullahem, bratem w wierze. Wreszcie Sidiego Bombaya z Zanzibaru, byłego niewolnika, przewodnika wyprawy Burtona i Speke'a, którego relacja podważa mit Burtona jako tego, który zawsze widział wartość w obcej kulturze i nie przekreślał także tego, czego nie rozumiał. Prócz żądzy poznania Bombay dostrzegał w Burtonie również chęć rywalizacji, ambicję bycia pierwszym, które przekreślały jak najbardziej oczywisty fakt, że ziemie, które ze Spekem przemierzali, są już zamieszkane i nie trzeba ich ani odkrywać, ani nazywać.

PS. Chciałabym się kiedyś dowiedzieć, czy rzeczywiście „miejscowe” nazwy, które zapisywał na swojej mapie John Speke i których znaczenia nie rozumiał, naprawdę były żartem afrykańskich tragarzy i przewodników? :)

* informacja za http://pl.wikipedia.org/wiki/Richard_Francis_Burton

John Green, Gwiazd naszych wina




John Green, Gwiazd naszych wina, tłum. Magda Białoń-Chalecka, wyd. Bukowy Las

Powieść ta nie należy już do gorących, książkowych nowości. Niemniej mam nadzieję, że nie przepadnie w zalewie nowych tytułów, że obroni się swoją oryginalnością i szczerością. To kolejna pozycja skierowana do nastolatków (i nie tylko), ale tych wrażliwszych, wyczulonych na fałsz i potrzebujących czegoś tchnącego autentyzmem. „Gwiazd naszych wina” właśnie coś takiego w sobie ma.

Gwiazd naszych wina” nie wpisuje się w kanon lekkich w treści książek młodzieżowych. Nie dodaje też otuchy, nie jest przesadnie optymistyczna, ale też nie wpędza w najczarniejszą rozpacz. Opowiada o kilkorgu bliskich sobie młodych ludzi, których z tzw. normalnego otoczenia wyróżnia choroba. Często śmiertelna, czasem podstępna, zawsze wyniszczająca. Rak.

Nie jest to jednak historia o bohaterstwie – na nie można sobie pozwolić dobrowolnie, a nowotworów przecież nikt o zdrowych zmysłach nie chce mieć; ani o jakiś wyjątkowych czynach – trudno o nie, gdy trzeba za sobą ciągnąć za sobą butlę z tlenem, a w piersiach brak tchu; ani o szczególnych przeżyciach, jakie powinny się przytrafić komuś żyjącemu w cieniu śmierci (jako zadośćuczynienie za niefortunnie szybki koniec). Jej bliskość nie jest zresztą żadną taryfą ulgową dla nastolatka – może nie musi on uczęszczać do szkoły, ale o trzaśnięciu drzwiami ze złości (to Hazel), uprawianiu koszykówki (Augustus) czy o krótkim wypadzie na miasto bez powiadamiania rodziców (oboje) może zapomnieć. „Gwiazd naszych wina” opowiada o życiu pełnym ograniczeń i bezsilności, z niemożliwie krótkim terminem ważności, o przedwczesnej dojrzałości, która ciąży i uwiera, ale ze względu na rodziców, dawnych znajomych i umierających przyjaciół trzeba ją dźwigać niczym tarczę. Bo jej brak nie uzdrowi, a może zranić innych.

Zdaję sobie sprawę, że jak dotąd wszystko to brzmi dość przygnębiająco. A jednak „Gwiazd naszych wina”, począwszy od urzekającego tytułu (nawiązującego do cytatu z Szekspira), jest jedną z ważniejszych i piękniejszych historii, jakie znam. Jej bohaterom udaje się niełatwa sztuka - we wzajemnych relacjach są przede wszystkim sobą, liczy się ich osobowość, inteligencja, spojrzenie na świat. Nie ignorują choroby, jest ona w końcu częścią ich samych i chcąc nie chcąc wpływa na ich odbiór rzeczywistości. Ale dla Hazel i Augustusa rak przestaje być taflą odgradzającą od tego prawdziwszego życia, toczącego się tylko dla tych, którzy mają przed sobą przyszłość nieograniczoną lękiem przed śmiercią. Hazel i Augustus tworzą swój własny, intymny świat. Ich rozmowy są pozbawione czułostkowości i obłudy. To one moim zdaniem są siłą napędową całej powieści, czynnikiem decydującym, że sięgamy po daną historię więcej niż raz i za każdym razem znajdujemy w niej coś prawdziwego i zarazem świeżego. Żeby nie było zbyt monotonnie, John Green wprowadza wątek, który dodaje akcji dynamizmu. Dotyczy on autora ulubionej książki Hazel, mieszkającego w Holandii Petera van Houtena. Zdradzę tylko, że także ten motyw wymyka się schematom myślowym i do końca nadaje tekstowi inną jakość.

W podziękowaniach na końcu książki John Green wspomina między innymi Esther Earl i jej rodziców. Mogę się tylko domyślać, że „Gwiazd naszych wina” powstała dzięki inspiracji jej życiem, a jego znajomość z pewnością nie była powierzchowna. Że to Esther zawdzięczamy nie tylko drugie imię bohaterki, ale też wyjaśnienie zjawiska tzw. bonusów rakowych, nazywanie raka „efektem ubocznym”, a może nawet i przemyślenia samej Hazel. Jakkolwiek było, John Green uniknął banału, stworzył wartościową historię, która wzrusza i która nie zasługuje na zapomnienie.

PS. Znalazłam trailer filmu, który powstał na podstawie książki, a w amerykańskich kinach ma się pojawić w czerwcu tego roku. Jest więc jeszcze trochę czasu, by zapoznać się bezpośrednio z książką. To tego typu literatura, której najlepsza część może zniknąć z filmowego obrazu. Zachęcam zatem do czytania!




Trailer do filmu "Gwiazd naszych wina"

piątek, 16 maja 2014

Jennifer A. Nielsen, Król uciekinier



Jennifer A. Nielsen, Trylogia władzy. Król uciekinier, tłum. Janusz Ochab, wyd. Egmont

Jest taka powieściowa dziedzina, która nadal sprawia mi niemało frajdy. Oczywiście pod warunkiem, że autor/autorka przyciągnie mnie do swojego powieściowego świata czymś pomysłowym, ożywczo świeżym. Na szczęście wśród przygodowych książek młodzieżowych - bo to je mam na myśli – od czasu do czasu trafia się jakaś intrygująca historia. Podobają mi się także z innego powodu. Książki przygodowe pisane głównie dla młodzieży mają tę zaletę, że jednocześnie są bliskie tzw. prawdziwemu życiu z jego nieprzewidywalnością i wyzwaniami, a z drugiej strony zachowują mniejszy lub większy margines na szczęśliwe rozwiązania. A ja miewam od czasu do czasu potrzebę szczęśliwych zakończeń. Zwłaszcza po lekturze takich książek, jak zrecenzowany przeze mnie ostatnio „Kontener”, reportaż o syryjskich uchodźcach.

Król uciekinier” dał mi to, co lubię: niepewność, co do rozwoju wydarzeń, wartką akcję, bohatera, który staje się dla nas najserdeczniejszym przyjacielem, garść problematycznych sytuacji i dylematów, które na pozór wydają się nie do rozwiązania. A ponadto – wciąż nowe szczegóły, które rzucają światło na wcześniejsze wydarzenia. „Król uciekinier” jest bowiem drugą częścią „Trylogii władzy”, kontynuacją „Fałszywego księcia”, gdzie po raz pierwszy mamy okazję spotkać chłopaka imieniem Sage, zwanego też Jaronem. To właśnie postać głównego bohatera jest tym, co w powieściowym cyklu Nielsen najlepsze. I chociaż jego akcja rozgrywa się w nieistniejących krainach i dotyczy fikcyjnych królestw, autorka nie sięga po fantastyczne rekwizyty, nie wymyśla czarodziejów, smoków i nie daje nikomu nadnaturalnych zdolności. Stawia na osobowość Jarona (która ponoć zawiera cechy dwóch chłopców znanych przez Nielsen osobiście). I wygrywa.

Jaron to kłopoty. Jaron to bezczelne i zabawne - ale zazwyczaj nie dla jego rozmówców - odzywki. Jaron – niepokorny charakter i żywa inteligencja. To także młodociany, nieletni król, który zaginął kilka lat temu w dziwnych okolicznościach, a pojawił się na dworze po tragicznej śmierci całej rodziny królewskiej. Brakuje mu uległości, gładkich manier, zadaje zbyt wiele pytań, drąży sprawę otrucia rodziców i starszego brata. Jest niewygodny dla wielu, więc jego powrót wzmaga na dworze falę intryg. Brak poparcia i wewnętrzna słabość państwa wystawiają je na niebezpieczeństwo i groźbę zagrabienia przez sąsiadów. Jaron, by uratować swój kraj, rusza samotnie załatwić stare porachunki z piratami, przez których latami błąkał się jako wyrzutek i stracił swoją pozycję księcia.

Przyznaję, że rozdziały o piratach i złodziejach trochę grzeszą naiwnością. Autorka próbuje nas przekonać, że jedni i drudzy to bardzo groźni i nieobliczalni ludzie (zwłaszcza piraci). Po czym tłumaczy ich postępowanie, nieprzystające do tego złowrogiego obrazu, specjalnym kodeksem, który nie tylko nie pozwala im na pewne zachowania, a nawet wręcz je potępia. Jest to pewna niekonsekwencja. Ale też mój jedyny zarzut. Postać Jarona za to jest skonstruowana bezbłędnie. Jego postępowanie nadal bywa kontrowersyjne i nieraz pakuje go prosto w kłopoty, ale też pomaga mu znaleźć prawdziwą przyjaźń w najmniej oczekiwanych okolicznościach. Wiarygodny jest także stosunek Jarona do nieżyjącego ojca – mimo tęsknoty i żalu za utraconą rodziną, młody król nie idealizuje swojego poprzednika, z bólem dostrzega ślady nieudolności jego rządów i unikania latami zdecydowanych działań.

W „Fałszywym księciu” i „Królu uciekinierze” prócz rozrywki odnalazłam obecnie rzadko spotykaną pochwałę odwagi, szlachetności i umiejętności wybierania drogi pod prąd. I to bez dydaktycznego smrodku, za to z przygodami, które wciągają bez reszty. Teraz będę czekać na kolejny tom. Z niecierpliwością!


 Tu znajdziecie recenzję "Fałszywego księcia", pierwszej części cyklu "Trylogia władzy"

środa, 14 maja 2014

Katarzyna Boni, Wojciech Tochman, Kontener



Katarzyna Boni, Wojciech Tochman, Kontener, wyd. Agora SA

Kontener” opowiada o szczególnym gatunku ludzi – pozbawionych domów, własnego miejsca na Ziemi i poczucia sensu. Nie widzących przed sobą przyszłości. Wzdrygających się na wspomnienie niedawnej przeszłości. I rozpaczliwie pragnących niemożliwego - powrotu do szczęśliwych lat sprzed konfliktu, przed którym uciekli i przez który stali się osobnikami drugiej kategorii.

Tematem „Kontenera” - najnowszej książki Wojciecha Tochmana, napisanej we współpracy z niezależną dziennikarką i podróżniczką, Katarzyną Boni - są syryjscy uchodźcy przebywający w Jordanii. Książka nie jest długa, powstała w ciągu kilku miesięcy, a dane, które przekazuje, można uznać za jak najbardziej aktualne (dziennikarze zakończyli swoją pracę w lutym). Mimo wyczerpujących informacji i bardzo gorzkiego w wymowie zakończenia, zbieranie dalszych materiałów do „Kontenera” można właściwie w każdej chwili kontynuować. Ponieważ nic nie wskazuje na to, by wojna domowa w Syrii miała się szybko zakończyć. A także dlatego, że w tymczasowych (z nazwy) obozach dla uchodźców ludzie koczują średnio 12 lat.

Boni i Tochman podają wiele cyfr, wielkich liczb, których faktycznego znaczenia nie jesteśmy w stanie sobie ani wyobrazić, ani ogarnąć umysłem. To jednak tylko wstęp do oddania stanu psychicznego Syryjczyków, którzy ocalili życie po to, by wieść jałową, pozbawioną nadziei egzystencję. Wielu zresztą nie wytrzymuje tego stanu zawieszenia i wraca. Wyobraźcie sobie, że mieszkacie w niemal niekończących się rzędach namiotów i blaszanych kontenerów, otacza was drut kolczasty, strzeże jordańskie wojsko. Niby jesteście wolni, ale nie wolno wam pracować czy wyjść poza teren obozu bez specjalnej przepustki, a wasze dzieci uczą się w innych klasach niż jordańscy uczniowie. Świat niby się o was troszczy, ale dlaczego myśli, że chcecie jeść tylko ryż, soczewicę i tuńczyka w puszce.

Obóz dla uchodźców Zaatari. Zobaczycie go także na okładce. Zdjęcie ze strony BBC News

Podczas gdy obóz w Zaatari dla jednych staje się koszmarem, dla innych pozostaje poza zasięgiem, niekoniecznie z wyboru. Boni i Tochman docierają do namiotów z juchtowych worków rozbijanych samowolnie na pustyni, których mieszkańcy chcą zachować resztki niezależności. Do kilku strzeżonych bloków, w których mieszka jeszcze gorsza kategoria obywateli Syrii – syryjscy Palestyńczycy, dzieci i wnuki innych, wcześniejszych uchodźców, podejrzani ze względu na pochodzenie i podwójnie niechciani.

Kontener” być może w tym jest nietypowy (na tle innych reportaży), że nie odmalowuje szczegółowego tła syryjskiego konfliktu. Autorzy napomykają o pewnych faktach. O niektórych sprawach dowiemy się tylko z ust ich rozmówców. Są to jednak tylko strzępy informacji, od których ważniejsze są indywidualne przeżycia, żal i poczucie straty, próba zachowania resztek godności i dążenie do prowadzenia w miarę normalnego życia. Te strzępy są jednak tak szokujące i przerażające, że nie sposób wymazać ich z pamięci.

Bohaterami „Kontenera” są najróżniejsze osoby, o różnym pochodzeniu, kondycji i doświadczeniu – kobiety, mężczyźni, nawet, choć nie bezpośrednio – dzieci. Dramatyzm ich sytuacji jest nie mniejszy, nawet gdy dowiadujemy się, że w porównaniu do wielu innych uchodźców na świecie, Syryjczycy żyją w całkiem dobrych warunkach. Będziemy to mogli niedługo sami sprawdzić, gdyż tytułem „Kontener” Wojciech Tochman otwiera cykl reporterski „Migracje”. Nie sądzę jednak, by Tochmanowi chodziło o porównywanie. W jego tekstach zawsze wyczuwam ogromne współczucie wobec ludzi, których historie poznaje i o których pisze. I to, że nie zasługują oni na zapomnienie, bo mieli pecha urodzić się nie po tej stronie granicy i nie w tym czasie. Tak jak Syryjczycy koczujący w Jordanii.

Lektura obowiązkowa! 




http://www.pah.org.pl/


Publikacja wspiera działania Polskiej Akcji Humanitarnej, która od ponad 2 lat pomaga ofiarom wojny w Syrii.

Efekt? 40 tysięcy osób otrzymało wodę, chleb, kosze z żywnością, przedmioty codziennego użytku, pomoc medyczną. PAH działa głownie na terenie Syrii, a niosąc pomoc zatrudnia do pracy Syryjczyków.

By dalej docierać z pomocą do ofiar wojny, PAH potrzebuje wsparcia. Darowizny można przelewać na konto: BPH S.A. 32 1060 0076 0000 3310 0018 2891. Każdą darowiznę można odpisać od podatku.

Żniwo trwającej 4 rok wojny domowej w Syrii to 100 tysięcy ofiar cywilnych, 2,5 MILIONA uchodźców, 9 milionów potrzebujących pomocy humanitarnej.
(fragment informacji prasowej)

środa, 7 maja 2014

Harvey Pitcher, Gdy panna Emmie była w Rosji. Dzieje angielskich guwernantek na tle rewolucji październikowej




Harvey Pitcher, Gdy panna Emmie była w Rosji. Dzieje angielskich guwernantek na tle rewolucji październikowej, tłum. Justyna Grzegorczyk, wyd. Zysk i S-ka

Przybywały do Rosji zazwyczaj w bardzo młodym wieku. Z pobladłymi twarzami i szeroko otwartymi oczami wpatrywały się w nieznany, egzotyczny dla nich świat. Chociaż nie zawsze i nie od razu, zazwyczaj bywały otaczane serdecznością równą członkom rodziny, a koleje ich życia w wielu wypadkach mocno związały się z losem rosyjskich pracodawców. Brytyjskie guwernantki. Z Irlandii, Szkocji, Walii, Anglii. Ceniono je za zdrowy rozsądek, dobre maniery, umiejętność wprowadzenia dyscypliny i oczywiście za znajomość języka angielskiego. A także za aktywny tryb życia, który zakładał jak największą ilość spacerów i przebywanie na świeżym powietrzu. „Gdy panna Emmie była w Rosji” opowiada właśnie o losach kilku z nich. Tym bardziej niezwykłych, że przyszło im poznać jeszcze carską Rosję, przeżyć jej upadek i widzieć z bliska następstwa rewolucji.

Książka ta została napisana w latach 70. ubiegłego wieku. To duży atut, gdyż komuś współczesnemu mogłoby nie udać się - w taki bezpośredni i fascynujący sposób, jak Harveyowi Pitcherowi - opowiedzenie o roli brytyjskich nauczycielek domowych w rosyjskim, przedrewolucyjnym społeczeństwie. Autor miał to szczęście, że część byłych guwernantek, o których przeżyciach pisze, spotkał osobiście jako wiekowe, ale często krzepkie, obdarzone świetną pamięcią staruszki. Ich wspomnienia są podstawą tej książki. Ale nie tylko.

Autor postawił też przed sobą zadanie wprowadzenia czytelników w specyfikę zawodu guwernantki. Podejmuje się wyjaśnień, kim były one z pochodzenia, jak były przygotowane do nauczania i jak je postrzegano i szanowano w różnych okresach przez brytyjskie społeczeństwo. A także jak stopniowo rosło ich znaczenie w Rosji, do której dużo wcześniej docierały Francuzki, Szwajcarki, a nawet Niemki, i gdzie pierwszym językiem rosyjskich dzieci z wyższych warstw był... francuski!

Byłoby to może mało zajmujące, gdyby nie to, że Harvey Pitcher postawił na indywidualny przekaz - dał głos przede wszystkim guwernantkom, pozwolił im mówić o prywatnych sprawach, siłą rzeczy niezwiązanych z wielką polityką, o ich obserwacjach i odbiorze świata. I tak dowiadujemy się, że guwernantka carskich dzieci, panna Eagar, przez gadatliwość dopuściła do tego, by wielka księżna Maria biegała po pałacowych korytarzach naga i mokrusieńka, a Marguerite Bennet natarto wódką po tym, jak załamał się pod nią lód podczas jazdy na łyżwach (alkohol miał ją uchronić przed zapaleniem stawów). Że podczas wojny stano po 13 godzin po czarny chleb, a jednocześnie plaże nad Morzem Czarnym były pełne zamożnych letników.

Harvey Pitcher swoją rolę ograniczył do porządkowania faktów i nadania wspomnieniom guwernantek bardziej zwięzłej formy, która nie wyklucza ich urywków podanych w pierwszej osobie. Autor - tam, gdzie może - przywołuje fragmenty listów, pamiętników, także tych nieopublikowanych, zwłaszcza w przypadku tych Brytyjek, których nie miał możliwości poznać osobiście. Ponadto (co bardzo mi się podoba) Pitcher nie tworzy odrębnych portretów swoich bohaterek, ale stopniowo wprowadza nas w perypetie różnych guwernantek w zależności od okresu, w którym miały one miejsce. Dzięki temu uzyskujemy efekt ciągłości historycznej i wgląd w najrozmaitsze doświadczenia kobiet, które podróżowały ze swoimi rosyjskimi rodzinami, razem z nimi odpoczywały, bawiły się i przeżywały chwile grozy.

To wszystko sprawia, że „Panna Emmie” jest książką napisaną w bardzo zajmującym stylu, pełną interesujących spostrzeżeń i będącą ciekawym wkładem do historii, którą jak widać w czasach niepokoju niesłusznie ogranicza się do ruchów wojsk, bitew i liczb zabitych. Podczas gdy życie może zmienić (i uratować) pół kilograma żurawin albo utopienie w stawie wraz ze srebrnymi łyżkami kilku sztuk zakazanej przez nowy rząd broni. A w ogóle to ciekawe, ile takich skarbów udało się wyłowić lub wykopać w Rosji? W sam raz temat na kolejną książkę.

wtorek, 6 maja 2014

Cathy Glass, Skrzywdzona




Cathy Glass, Skrzywdzona, tłum. Magdalena Osip-Pokrywka, wyd. Hachette Polska

Z lekką podejrzliwością przyglądam się książkom, które na okładce mają olbrzymi napis głoszący wszem i wobec, że mamy do czynienia ze światowym bestsellerem, sprzedanym na świecie w milionie egzemplarzy. Jestem odporna na sielskie obrazki oraz buzie ślicznych, słodkich dzieci. W przypadku „Skrzywdzonej” moje powątpiewanie brało się m.in. stąd, że nigdy wcześniej nie słyszałam ani o Cathy Glass, ani o jej podopiecznej Jodie. A ich historia wydarzyła się niestety naprawdę. Zaufałam czytelniczemu wyborowi mojej przyjaciółki Małgosi, która pozwoliła mi swobodnie pobuszować po swojej domowej biblioteczce i wynieść z domu dwie pękate torby książek, wśród których znalazła się właśnie „Skrzywdzona”. Nie mogłam też zignorować rzeczowych opinii i objęcia książki patronatem przez Fundację „Dzieci Niczyje” i Komitet Ochrony Praw Dziecka.

Książek takich jak „Skrzywdzona” nie czyta się dla ich walorów literackich. Raczej dla wybudzenia z letargu, dla wyrwania z obojętności, dla otworzenia oczu na krzywdę dzieci, które być może w najbliższym sąsiedztwie niewyobrażalnie cierpią i są wykorzystywane przez najbliższych. „Skrzywdzona” to jednocześnie poruszający obraz spustoszenia, jakie nieodwracalnie wywołało w psychice ośmioletniej Jodie wieloletnie okrucieństwo, poniżanie i molestowanie, ale także obraz poświęcenia, cierpliwości i bezinteresownego oddania, jakich dziewczynka doznała w domu Cathy Glass. Autorka książki od lat prowadzi rodzinę zastępczą, wychowuje również swoje dzieci. Jednak Jodie okazała się wyzwaniem niemal ponad siły tej doświadczonej i wytrwałej kobiety. Jodie była pierwszym dzieckiem, wobec którego spokój, pochwały i rutyna dnia codziennego okazały się nie dość wystarczające. Poczucie bezpieczeństwa paradoksalnie okazało się pułapką dla dziewczynki, która dotąd, żeby przetrwać, musiała się psychicznie wycofać i znieczulić na otoczenie. To dlatego nie przejawiała zainteresowana kontaktem z drugim człowiekiem, dlatego nie zależało jej na tym, by być lubianą i docenianą (a to dobry klucz do poprawy dziecięcych zachowań i nawyków), dlatego też nie znosiła, gdy ktoś jej się przyglądał.

Przy Cathy Jodie powoli się otwiera, jednak jej krucha psychika nie potrafi sobie poradzić z koszmarem przeszłości. Tu taka mała uwaga – jeśli dojdziecie do fragmentu, w którym dowiecie się, w jaki sposób rodzice Jodie krzywdzili córkę, bądźcie pewni, że to nie koniec. Stopniowo na jaw wychodzą coraz to inne fakty, coraz okropniejsze i tym bardziej niewyobrażalne, że Jodie od urodzenia znajdowała się na liście ryzyka brytyjskiej opieki społecznej. A na pewno molestowano ją już jako kilkunastomiesięcznego berbecia.

Cathy Glass opisuje krok po kroku pojawienie się Jodie w jej domu, jej koszmary i lęki, ataki agresji, krótkie chwile radości z postępów podopiecznej, po zwątpienie we własne umiejętności pomożenia dziewczynce i lęk o jej przyszłość i zdrowie psychiczne. Przy okazji autorka wskazuje niedostatki opieki społecznej, jej biurokratyczność i bałagan organizacyjny, które biorą górę nad zaangażowaniem wielu porządnych ludzi. Niemniej gniew autorki kieruje się tylko i wyłącznie w stronę rodziców Jodie i ich tzw. przyjaciół. Oraz wszystkich im podobnym, którzy odbierają dzieciom niewinność, zdrowie i szansę na normalne życie.

Skrzywdzona” może się okazać trudną lekturą dla bardzo wrażliwych osób, ale uważam, że należy ją przeczytać. Choćby po to, by czujniej rozglądać się dookoła i nie przyklejać zbyt pochopnie łatek „niegrzecznego” dziecka, by nie udawać, że w domu obok wszystko jest w porządku, gdy od dawna mamy wątpliwości.