piątek, 29 listopada 2013

Kamil Janicki, Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Prawdziwe historie




Kamil Janicki, Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Prawdziwe historie, wyd. Znak

Po tej książce zrozumiałam dlaczego wciąż uparcie mnie ciągnie do powieści kryminalnych Marka Krajewskiego. Dlaczego je czytam, chociaż odstręczają nadmiernie wybujałym, czasem nawet i chorobliwym erotyzmem, nie miewają praktycznie nic wspólnego z poczuciem sprawiedliwości i z przejrzystością. Sprawy półświatka zbyt łatwo przenikają do życia bohaterów Krajewskiego, czy jest to Edward Popielski z Lwowa czy Eberhard Mock z Breslau. „Upadłe damy II Rzeczpospolitej” (podobnie jak kryminały Krajewskiego) rozwiewają w nicość miłe nam przekonanie o dawniejszych, lepszych czasach, kiedy nie było panoszącego się chamstwa, ludzie żyli po bożemu, sądy działały szybko i sprawnie, a dziennikarze kierowali się misją społeczną i etyką. Na pewno przedwojenne lata cechowała niespotykana już elegancja – to mój pierwszy wniosek po lekturze „Upadłych dam”. Czy ktoś dzisiaj tak pięknie napisałby list, domagając się zapłaty za nieujawnienie niewygodnej prawdy, jak zrobiła to pewna poznańska szantażystka? Nie sądzę. Ale trzeba pamiętać, że ta wytworność i galanteria bywała niekiedy tylko fasadą, za którą toczyło się życie nie mające z tymi pojęciami nic wspólnego.
Pisząc o przedwojennych zbrodniarkach, Janicki wybrał siedem spraw sądowych, które szeroko odbiły się echem w całej Polsce. Celowo pominął głośny przypadek Gorgonowej, który doczekał się nawet ekranizacji (wspomniał o niej tylko we wstępie), a skupił się na tych już niemal zapomnianych. Kobiety, których los opisuje autor, wywodziły się z różnych warstw społecznych, różne też były ich przewiny. Bywały bezpośrednimi sprawcami, ale też i zwykłymi pionkami, idealnymi kandydatkami na kozły ofiarne. Znalazła się wśród nich dzieciobójczyni i prawdziwa księżniczka, szantażystka, która nie potrzebowała pieniędzy, a nawet główna bohaterka największej afery korupcyjnej II Rzeczpospolitej, która zmarła w dziwnych okolicznościach na długo przed wydaniem wyroku.
Autor każdą sprawę stara się przedstawić krok po kroku, jak najszerzej. Rekonstruuje je na podstawie licznych źródeł, zwłaszcza przy pomocy ówczesnych artykułów prasowych, sięga też po protokoły i orzeczenia sądowe (przynajmniej te, które przetrwały wojenne lata), posiłkuje się literaturą historyczną. Luki uzupełnia własnymi domysłami i wnioskami, ponadto używa fabularyzowanych scen do wprowadzenia w temat. Przez to unika suchości stylu, a nam pozwala na bycie niemal świadkami kluczowych momentów, od których zaczynało się śledztwo, a następnie proces. To wszystko sprawia, że ta gruba skądinąd książka bardzo szybko się kończy. W dodatku Kamil Janicki nie szczędzi nam smaczków epoki, takich jak np. podawanie przez gazety dokładnych adresów i nazwisk podejrzewanych osób, inne traktowanie (i karanie) osób ustosunkowanych lub zamożnych niż tych wywodzących się z niższych warstw społecznych czy powszechnie panująca hipokryzja i obłuda, które umożliwiały niemal bezkarność sprawców (patrz: siatka pedofilska w Poznaniu). Przez to wszystko obraz dwudziestolecia międzywojennego traci swój blask, przypominając nam, że i wtedy ludźmi targały silne namiętności, próżność i chciwość nie były wcale rzadziej spotykane, a w rodzinach trafiały się czarne owce.

PS. Autor nie uważa swojej książki za pracę naukową, a przedstawioną ocenę postaci opiera na własnym osądzie.

czwartek, 28 listopada 2013

Robert Muchamore, Agenci Hendersona. Dzień Orła




Robert Muchamore, Agenci Hendersona. Dzień Orła, tłum. Bartłomiej Ulatowski, wyd. Egmont

Agenci Hendersona” to kolejna młodzieżowa seria, którą szczerze polubiłam. Przede wszystkim za to, że nie zakłamuje istoty wojny, nie gloryfikuje jej i nie pokazuje jako pięknej, bohaterskiej przygody, która zawsze się dobrze kończy. Z tego zresztą względu jest zalecana przez wydawcę (i słusznie!) czytelnikom powyżej 12 roku życia. Poza tym pokazuje świat, w którym brak elektronicznych gadżetów i cudownych mocy (czyli atrybutów wszystkich superbohaterów, którzy mają nieograniczony limit na ratowanie świata i ludzi oraz 100% przeżywalność). Zamiast nich potrzebny jest starannie przemyślany plan działania, a jeszcze bardziej – łut szczęścia, by wszystko zadziałało zgodnie z nim. Oba są niezbędne, gdy stawką jest życie. Robert Muchamore dorzuca do tego wszystkiego jeszcze element nieprzewidywalności, bywa że jego bohaterów zaskakują niekiedy konsekwencje pewnych czynów i zachowań. Jak tego chłopaka, który obsikał niemiecki samochód. Lub spadochroniarza z angielską czekoladą w kieszeni. Albo dziewczynkę, która polubiła sympatycznego niemieckiego wartownika, chociaż powinna go nienawidzić. To, co normalne lub niewinne w czasach pokoju (a czasem i zwyczajnie głupie i szczeniackie), podczas wojny może nabrać zupełnie innej rangi, a nawet ściągnąć na głowę śmiertelne niebezpieczeństwo.
Tytułowi agenci Hendersona to starsze dzieciaki i nastolatki, które przez przypadek znalazły się pod opieką agenta brytyjskiego wywiadu, który utknął we Francji po wejściu niemieckich wojsk. Henderson bynajmniej nie zamierza wykorzystywać podopiecznych do dywersyjnych zadań, okazuje się jednak, że bez ich pomocy nie opuści z nimi francuskiego wybrzeża. „Dzień Orła”, druga część cyklu po „Uciekinierach”, opowiada właśnie o tych wydarzeniach. Przy okazji przedstawia całą prawdę o niemieckiej okupacji. Przywykliśmy myśleć, że tylko w Polsce i w Rosji miała ona tragiczny wymiar, że gdzie indziej, zwłaszcza we Francji, było dużo lepiej. I z pewnością tak było. Niemniej książka Muchamore'a dobitnie udowadnia, że to „lepiej” bynajmniej nie oznaczało braku brutalności, pogardy, natychmiastowych represji i rabunkowego traktowania podbitego państwa. Także gdy dotyczyło nieletnich.
Niesamowite jest to, jak Robert Muchamore ubrał tę całą wiedzę w atrakcyjną formułę powieści przygodowej, nie zatracając przy tym prawdopodobieństwa przedstawionych zdarzeń. Jak zachowując prawdę o wojnie, nie przekroczył granic dobrego smaku, nie zaczął epatować okrucieństwem, chociaż też nie ukrywał jego istnienia. Jego powieść to kawał dobrej roboty, która być może wzbudzi u młodych czytelników zainteresowanie historią. A już na pewno przykuje ich na kilka godzin do fotela (lub innego miejsca, w którym lubią czytać). Mnie przykuła :)

środa, 27 listopada 2013

Tomasz Grzywaczewski, Przez dziki Wschód. 8000 km śladami słynnej ucieczki z gułagu




Tomasz Grzywaczewski, Przez dziki Wschód. 8000 km śladami słynnej ucieczki z gułagu, wyd. Wydawnictwo Literackie

Tomasz Grzywaczewski, Bartek Malinowski i Filip Drożdż wyznaczyli sobie imponujący cel. Przebycie ośmiu tysięcy kilometrów poprzez azjatyckie szlaki i bezdroża. Z Syberii do Indii, śladami bohaterów głośnej książki Sławomira Rawicza „Długi marsz”, uciekinierów z radzieckiego łagru. Co prawda okazało się, że Rawicz wykorzystał historię innego Polaka, Witolda Glińskiego. Jednak siła przekazu jego książki była tak silna, że zainspirowała nie tylko trójkę podróżników z Polski, ale również australijskiego reżysera Petera Weira, który na jej podstawie nakręcił film „Niepokonani”. Jakimś niesamowitym trafem film pojawił się na ekranach kin w 2010 roku, tym samym, w którym Grzywaczewski i jego towarzysze wyruszyli na wyprawę nazwaną Long Walk Plus Expedition.
Z pewnością pod wieloma względami trójka Polaków miała łatwiejsze zadanie niż uciekinierzy, których drogę próbowali odtworzyć po 70 latach. Ich pojawienie się w różnych miejscach wędrówki wywoływało zazwyczaj życzliwość i chęć pomocy, nie mówiąc już o entuzjazmie miejscowych polonusów. Dysponowali zapasem żywności, o którym Gliński i jego kompani mogli tylko pomarzyć (chociaż był moment, gdy doświadczyli głodu i wyczerpania). Ambitnie wykorzystywali swoje siły fizyczne do przemieszczania się, pokonując drogę na nogach, koniach lub rowerach. Ale bywali też zmuszani przez okoliczności do korzystania z bardziej nowoczesnych środków transportu (co oczywiście ułatwiało całą przeprawę). Największą niewiadomą podczas wyprawy okazała się sama przyroda – błotnista tajga z chmarami owadów, wezbrane rzeki, które trzeba było przekraczać wpław, zator lodowy na Lenie, burza piaskowa na pustyni Gobi, choroba wysokogórska w Himalajach, a nawet zbyt mroźna i zbyt śnieżna zima w Mongolii, która ograniczyła dostępność koni.
Na plus Grzywaczewskiego mogę policzyć na pewno to, że skrzętnie wplata w narrację różnego rodzaju ciekawostki – wynik samodzielnych lektur, rozmów z miejscowymi oraz własne obserwacje. Pisze o codzienności: rozgwieżdżonym niebie, nieuniknionych tarciach w zespole, mokrym ubraniu, piciu wódki, które było nieodłącznym elementem kontaktów towarzyskich na Syberii i w Buriacji. Opis akurat tych krain zajmuje jakieś 2/3 książki. Pod jej koniec czuć ogromne zmęczenie, relacja przestaje być tak szczegółowa jak wcześniej - choć nadal zajmująca, sprawia wrażenie pisanej po łebkach. Tu kluczowym miejscem staje się Tybet, do którego podróżnicy wjechali bez specjalnego zezwolenia (przyznawanego tylko grupom zorganizowanym). I tak jak oni nie mam pewności, czy władze chińskie nie obserwowały ich dyskretnie... Indie, cel wyprawy, zostały potraktowane całkiem po macoszemu, co tłumaczę ulgą z powodu zakończenia wędrówki i wcześniej wspomnianym zmęczeniem. Zresztą wystarczy zwrócić uwagę na dwa zdjęcia – obydwa zrobione na lotnisku, jedno przed wyruszeniem w drogę, drugie na jej końcu. O ile Grzywaczewskiego i Drożdża można na tym ostatnim jeszcze jako tako rozpoznać, to Bartek Malinowski całkowicie zmienił wygląd. Ogorzali od słońca i wiatru, wychudzeni i zarośnięci musieli z radością myśleć o powrocie do domu.
Przez dziki Wschód” czyta się bardzo dobrze, wyjąwszy pewną sztywność stylu autora, który w końcu nie jest zawodowym literatem. To jednak drobiazg wobec tego, czego się dowiedziałam. Książka Grzywaczewskiego namacalnie uświadamia trudy i niebezpieczeństwa, jakie spotykały łagierników wybierających ucieczkę i wolność. Cieszę się też, że przybliżyła mi postać Witolda Glińskiego, niezwykle skromnego człowieka, który ocalił życie, lecz nigdy nie powrócił do Polski i musiał szukać nowego domu na obczyźnie.

Trailer filmu nakręconego podczas wyprawy

środa, 20 listopada 2013

Marcin Wicha, Łysol i Strusia. Lekcje niegrzeczności




Marcin Wicha, Łysol i Strusia. Lekcje niegrzeczności, wyd. Znak Emotikon

Moje dziecko, stare konisko, która umie i lubi samo czytać, ostatnio zażyczyło sobie powrotu do wspólnych lektur. - Chociaż jeden czy dwa rozdziały – prosiło. Uległam. Z tym, że w przypadku „Łysola i Strusi” nie wiadomo kiedy dotarliśmy aż do końca książki. A wszystko przez Marcina Wichę, który ma lekkie pióro, niesamowite poczucie humoru oraz wrodzony wstręt do dydaktyzmu i uproszczeń. Łysol to wielki, kudłaty i śmierdzący pies, który pojawia się w życiu Strusi akurat wtedy, gdy otrzymuje ona z rąk dyrektorki szkoły grzecznomierz. To bardzo sprytne urządzenie, które ma podliczać punkty za dobre, strusine zachowanie i w rezultacie pozwoli jej wygrać ranking na najgrzeczniejsza uczennicę. Nie trudno się domyślić, że Strusi udział i ewentualne zwycięstwo w takiej konkurencji nie są do niczego potrzebne. W przeciwieństwie do pani dyrektor. W miarę dalszego zagłębiania się w lekturę widać coraz wyraźniej, że ta pożądana przez dorosłych grzeczność przynosi korzyść chyba tylko im samym. Łatwiej jest kierować kimś, kto się nie przeciwstawia, nie dyskutuje, a każde słowo dorosłego - nieważne jak głupie czy niesprawiedliwe – przyjmuje za dobrą monetę. Wygodniej mieć po ręką kogoś, kogo można bez żadnego „ale” wyznaczyć do robienia gazetki szkolnej, zostawić przed drzwiami do windy, gdy w tej zabraknie miejsca, a nawet oskarżyć o brak dobrego zachowania, bo taka osoba... nie zaprotestuje!
Łysol natomiast jest trenerem niegrzeczności. W momencie jego wkroczenia do akcji, ta zaczyna się toczyć naprawdę ciekawie i niestandardowo, gdyż Strusia wcale nie jest przedstawiona jako aniołek wodzony na pokuszenie przez zło wcielone w gadającego czworonoga. Niegrzeczność Łysola jest swojska, trochę fantazyjna, pozbawiona złośliwości i obłudy, nie ma nic wspólnego z chuligaństwem. Łysol nie kieruje się chęcią zrobienia komuś szkody czy krzywdy. Chce być sobą i żyć po swojemu, nawet jeśli oznacza to kosmiczny, fioletowo-zielony kolor futra. I po to pojawia się w życiu Strusi, by i ona czerpała z niego radość, a nie tylko podporządkowywała się nakazom i regułom.
Sytuacje, które kreuje Marcin Wicha są tak absurdalne (i kapitalne śmieszne!!!), że większość z nich nie mogłaby się wydarzyć naprawdę. Co do kilku – jak np. do pomysłu powstania szkołomarketu, w którym uczniowie układaliby towar na półkach – nie mam jednak pewności, czy ktoś kiedyś nie spróbuje ich wprowadzić w życie. Poza tym doceniam, że autor nie udaje, że dzieci nie używają telefonów komórkowych do grania i przez to czasami nie wiedzą, co się wokół nich dzieje. Bynajmniej nie chodzi tu o przykład do naśladowania. Ja odczytuję takie wzmianki w tekście jako znak czasów, w których nowe technologie są o wiele bardziej powszechne niż za naszego dzieciństwa. Nawet taka grzeczna Strusia zapamiętuje się podczas surfowania po internecie.
Książka Marcina Wichy składa się z kilkudziesięciu krótkich rozdziałów, z których każdy kończy się komiksem. Duża czcionka, narysowane charakterystyczną kreską ilustracje i niebanalna treść sprawiają, że czyta ją się nawet zbyt szybko. Za to po drodze jest tyle turlania się ze śmiechu, że można tę szybkość autorowi „wybaczyć”. Mam nadzieję, że powstanie kontynuacja przygód Łysola i Strusi, choćby dlatego, że na okładce widnieje zachęta do dzielenia się z autorem „głupimi pomysłami” i adres, pod który można je wysyłać. Ale to nie wszystko! W jednym z rozdziałów znajduje się hasło, które pozwala na pobranie „Lekcji niegrzeczności” w postaci audiobooka i e-booka. Polecam!

Richard Phillips, Stephan Talty, Kapitan na służbie




Richard Phillips, Stephan Talty, Kapitan na służbie, tłum. Piotr Grzegorzewski i Marcin Wróbel, wyd. Wydawnictwo Otwarte

Nie dziwię się, że Ameryka oszalała na punkcie kapitana Phillipsa. Trudno nie podziwiać i lubić kogoś, kto przypomina zupełnie zwyczajnego faceta z sąsiedztwa. Richard Phillips uratował swoją załogę przed nieobliczalnymi bandytami. A jednak blask jupiterów nie namieszał mu w głowie i po wszystkich okropnościach, jakie przeżył, nadal pomaga żonie ściągać pranie ze sznurka. W dodatku uważa, że chroniąc swoich ludzi, spełnił po prostu swój obowiązek. To prawda, że jest coś ujmującego w takim postawieniu sprawy.
Książka „Kapitan na służbie”, którą Richard Phillips napisał wspólnie z Stephanem Taltym, nie tylko przybliża dramatyczne chwile, które stały się udziałem całej załogi kontenerowca „Maersk Alabama”, a szczególnie jego kapitana. Niejako przy okazji (chociaż jest to moim zdaniem starannie przemyślany ruch) jest wglądem w osobiste życie Richarda Phillipsa. Nasz bohater opisuje swoją codzienność, w której niebagatelną rolę odgrywa jego żona Andrea. Wspomina, jak z chłopaka z problemami stał się oficerem marynarki handlowej. Opisuje swoje pierwsze rejsy i kapitanów, których nigdy nie chciałby naśladować, w końcu – swoje metody pracy z ludźmi odizolowanymi przez kilka miesięcy od rodzin. Zanim dojdziemy do rozdziału, w którym somalijscy piraci opanują „Maersk Alabama”, będziemy dość dobrze zorientowani, jak wygląda praca na wielkim kontenerowcu. Poznamy nawet dokładny rozkład pomieszczeń statku oraz procedury bezpieczeństwa obowiązujące na pełnym morzu. Każdy rozdział rozpoczyna się fragmentem raportów lub analiz dotyczących porwań w Zatoce Adeńskiej, przez którą transportuje się większość ropy naftowej wydobywanej na Półwyspie Arabskim (i przez którą płynął „Maersk Alabama”). W ten sposób autorzy podsycają napięcie i uświadamiają, że zagrożenie może nadejść w każdej chwili. I tu spotkało mnie małe rozczarowanie, niezawinione zresztą przez kapitana Phillipsa.
Przyzwyczaiłam się przemierzać kraje i kontynenty (nie dosłownie, oczywiście) z książkami pisanymi przez rasowych reporterów, którzy rozgryzają przyczyny lokalnych problemów poprzez bezpośrednie doświadczenie i obserwacje, rozmowy z miejscowymi oraz pogłębione studia nad historią i geopolityką danego regionu. To dlatego w „Kapitanie na służbie” zabrakło mi szerszego potraktowania problemu somalijskiego piractwa, zwłaszcza wskazania jego przyczyn. Kapitan Phillips ogranicza się tylko do stwierdzenia, że Somalijczycy po prostu wolą przynoszące większe zyski piractwo od tradycyjnego, nie tak dochodowego połowu ryb. I tyle. Trzeba mieć świadomość przed sięgnięciem po tę książkę, że przede wszystkim jest ona relacją z rejsu, który niemal nie skończył się tragedią. Opisem krok po kroku, jak kapitan Phillips wykiwał uzbrojonych bandytów (bardzo pomysłowo!), a potem spędził w ich towarzystwie kilka dni na niewielkiej przestrzeni, dręczony przez nich psychicznie i fizycznie, świadomy, że być może zginie z ich rąk. Te momenty są najbardziej pełne napięcia, nawet gdy wiemy, że wszystko dobrze się skończyło, że Richard Phillips przeżył, został ogłoszony bohaterem i napisał tę książkę. Ale zanim dojdziemy do happy endu, wyraźnie widać, że niewiele brakowało, by Phillips został pierwszym zamordowanym przez somalijskich piratów Amerykaninem.
Całość czyta się dobrze, nawet mimo tego specyficznego amerykańskiego entuzjazmu, którym przesycona jest relacja autora. Co do książki, powiem tak: wyszło rzeczowo, szczerze, z odpowiednią dozą skromności i optymizmu, a to dzięki osobie kapitana Phillipsa, który wplótł w tę opowieść zadowolenie z własnego życia, poczucie obowiązku i dumę z bycia oficerem marynarki handlowej. Nawet jeśli kapitanowi w pisaniu dopomógł Stephan Talty, to i tak jest to przede wszystkim jego historia.

PS. Na podstawie książki powstał film „Kapitan Phillips” z Tomem Hanksem w roli głównej.