sobota, 29 października 2011

Rajskie jabłuszko


Katarzyna Berenika Miszczuk, Ja, anielica, wyd. W.A.B.

Podróż w zaświaty, miłosne komplikacje – można powiedzieć, że to już było, ale „Ja, anielica” i „Ja, diablica” są jak dwie połówki jabłka - każda pełna niespodzianek, dobrego humoru i wartkiej akcji. Można przeczytać tylko jedną z nich, bez sięgania po drugą. Tylko po co pozbawiać się tej przyjemności? Czuć, że Miszczuk miała pomysł na tę historię. A tym co najbardziej mnie zdumiewa, gdy widzę jej datę urodzenia (rocznik 1988), to dojrzały pisarski warsztat. Nie ma tu dłużyzn, niezręczności językowych, braku logiki, przegadania, czyli wszystkiego, czego można by się spodziewać po początkującym pisarzu. Jeśli można takiego określenia użyć w stosunku do autorki, która razem z „Ja, anielica” ma na koncie już cztery napisane powieści.

Wyobraźnia Katarzyny Miszczuk nie zawodzi. Tym razem Wiktoria na skutek podstępu diabłów trafia do nieba, a chyba każdy chciałby wiedzieć, jak tam jest. Ta kraina szczęśliwości ma swoje tajemnice, reguły, których nie można złamać, a nawet... więzienie. W dodatku anioły łączy z braćmi z Niższej Arkadii (czyli z piekła) ambicja, której nadmiar może przynieść czasami opłakane skutki. Dla tych, którzy znają pierwszą część historii cyklu o Wiktorii, to okazja, by porównać styl życia w niebie z piekielnymi imprezami i rezydencjami, a nawet obsługą klienta. Bo i owszem, urzędnicy są także w zaświatach. I tu i tu można poznać prawdziwe oryginały wśród nadprzyrodzonych istot, chociaż dla mnie i tak najbardziej rozbrajającą postacią będzie wiecznie coś knujący diabeł Azazel - tym razem wyjątkowo pozbawiony większej możliwości mieszania i manipulowania. Spokojny pobyt w niebie zmienia się dla Wiktorii w nielegalne przedsięwzięcie za sprawą anioła Moroniego. I przyniesie wiele zmian w jej życiu, zwłaszcza tym osobistym.

Jeśli ktoś chce zaspokoić swoją ciekawość i dowiedzieć się, po co diabłom widły, jaki jest ulubiony sport świętego Piotra i czy w niebie można palić papierosy – ta książka dostarczy odpowiedzi na te pytania! Zwłaszcza, że świeżość pomysłów i żartobliwy ton czynią z „Ja, anielica” idealnie lekką lekturę na każdą porę roku.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

środa, 26 października 2011

Prawdziwy bohater



Jerónimo Tristante, Zagadka ulicy Calabria, wyd. Noir sur Blanc

Zagadka ulicy Calabria”, której akcja rozgrywa się pod koniec dziewiętnastego wieku w Barcelonie, jako powieść posiada kilka zalet. Jednak jako kryminał nie wnosi niczego nowego do gatunku. Jerónime Tristante sięga po klasyczną formułę i prezentuje nam rzeczywistość widzianą poprzez narratora, w którego zasięgu znajduje się najpierw policjant z Madrytu, Víctor Ros, a potem tak zwany artysta umysłu, Maximus Aeternum.

Víctor Ros to przedstawiciel wymarłego już rodzaju głównych bohaterów kryminału. Przyzwyczailiśmy się do utalentowanych detektywów, policjantów lub prawników, którzy albo mają problemy psychiczne, albo są rozwodnikami, nie potrafią porozumieć się z najbliższymi czy też nadużywają środków odurzających, słowem ciągną za sobą jakąś życiową klęskę. Víctor natomiast jest ideałem. To kochający ojciec i mąż, który docenia inteligencję żony i jej poparcie dla sprawy sufrażystek. Jako policjant interesuje się najnowszymi osiągnięciami naukowymi i stara się je wykorzystać w śledztwach. A jako obywatel uważa wszechobecną nędzę za skandaliczny stan rzeczy, który powinien ulec zmianie. Tristante chyba sam wyczuł, że jego bohater jest tak szlachetny, że aż za mało wiarygodny – stąd przypomnienie, że w dzieciństwie Víctor kradł, a jako student razem z kolegą wrzucił dla zabawy do fontanny dwie prostytutki. Tym jeszcze, co kojarzy się ze dawnym typem powieści, jest skłonność Víctora Rosa do celowego nieujawniania przyjaciołom (i nam!) wszystkich swoich zamysłów. To zabieg, który trąci myszką. Na początku zaciekawia nawet dalszym ciągiem, później – po prostu irytuje.

Całkowitym przeciwieństwem policjanta z Madrytu jest Maximus Aeternum. To najoryginalniejsza postać barcelońskiej bohemy, która gardzi porządkiem, policją i chętnie brata się z półświatkiem, skuszona jego nielegalnymi możliwościami. Max pojawia się w trakcie powieści niespodziewanie i rozgryzanie jego roli nie jest trudne, chociaż nie jest ona aż tak oczywista.

Sama fabuła rozwija się interesująco od pewnego banalnego porwania dla okupu, które niespodziewanie staje się częścią grubszej afery związanej z pedofilią, tajemnymi obrzędami i morderstwami dzieci, zwłaszcza dziewczynek. Tym jednak, co staje na drodze niezłomnego Víctora Rosa, są nie tyle złoczyńcy, co władze pragnące uchronić zamożnych i wpływowych obywateli przed sądem, a siebie przed odpowiedzialnością. Problem niesprawiedliwości społecznych przewija się zresztą przez całą powieść. Z jednej strony zestawiono poczucie krzywdy robotników harujących po dwanaście godzin bez przerwy, podczas gdy ich dzieci pozbawione są szkoły i opieki, a z drugiej przesądy, fanatyzm religijny, hipokryzja i poczucie bezkarności wobec prawa – to wszystko musiało zaowocować Republiką, wojną domową w Hiszpanii i rządami generała Franco. Tło obyczajowe zostało więc nakreślone bardzo dokładnie, chociaż sam Víctor Ros jest postacią bardzo postępową, bliską nam w przekonaniach i typie wrażliwości. Natomiast Max jest dzieckiem swojego czasu. Jako przedstawiciel cyganerii artystycznej buntuje się przeciw zakłamanej obyczajowości w oryginalny, niespotykany już sposób.

W „Zagadce ulicy Calabria” prócz sensacji znajdziemy także garść ciekawostek o Barcelonie i parę odniesień do hiszpańskiej polityki owego czasu. Na szczęście tych ostatnich jest zaledwie kilka, ponieważ dla czytelnika spoza Hiszpanii są one zbyt niejasne i są to fragmenty, które ciężko się czyta. Na pewno wśród zalet książki znajduje się dobry pomysł na intrygę, która cudownie się gmatwa, ociera o grozę i nie daje samodzielnie rozwikłać się przed zakończeniem. A w końcu to w literaturze sensacyjnej jest najważniejsze. Chciałoby się tylko, żeby Víctor Ros jako policjant nie był aż taki nieskazitelny. Ale cóż – to tylko takie moje życzenie rodem z 21. wieku.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc.

sobota, 22 października 2011

"Zemsta shitu" rządzi


Agnieszka Krawczyk, Morderstwo niedoskonałe, wyd. SOL

Muszę przyznać, że bardzo długo czekałam na zapowiedziane tytułem morderstwo. Wątków kryminalnych jest tu dość, a ubarwiają one i tak już zwariowaną fabułę. Nie ma tu krwi, groźby utraty życia, a jedynymi krwiopijcami są Prezes i Dyrektorka, którzy razem rządzą pewnym wydawnictwem. Działalność tej firmy jest podejrzana, balansująca na granicy opłacalności i nawet dobrego smaku, ale nie nielegalna. Jest tak, jakby autorka w krzywym zwierciadle, z przymrużonym okiem pokazywała jak prawa rynku wpływają na produkcję bestsellerów, kolorowych czasopism, encyklopedii, w których bardziej niż treść liczy się stylowa okładka czy seria klasyków z chwytliwym hasłem i autorami, którym z racji zejścia z tego świata nie przysługują honoraria. Agnieszka Krawczyk podaje nawet przepis, jak się przygotować do napisania hitu wydawniczego – potrzebne są w dużej dawce obrady sejmowe, znajomość książek Stephanie Meyer (autorki uroczej bzdury o wampirach) i piękne mutantki w strojach kąpielowych jako efektowny dodatek. Ewentualnie jakaś legendarna, owiana złą sławą lokalna postać.

W najnowszej powieści Agnieszki Krawczyk najważniejszych bohaterów łączy przyjaźń, partnerstwo i niepewność jutra w firmie nastawionej wyłącznie na zysk. To grupa nielichych oryginałów, z nosem do dobrej literatury, skazana na coraz to bardziej księżycowe pomysły szefostwa, użeranie się z autorami i ocenianie w większości kiepskich debiutów. To właśnie oni tworzą zespół nazwany wymownie „Zemstą shitu”. Jako specjaliści w branży wydawniczej orientują się, jaka tematyka jest poczytna. Dlatego, z nadzieją na sukces i zdobycie nagrody, przystępują do konkursu literackiego. Tymczasem codzienne obowiązki w pracy nie dają o sobie zapomnieć.

Treść „Morderstwa niedoskonałego” jest pełna pozbawionego zgryźliwości humoru. To zdrowy śmiech, a prztyki żartobliwe. Autorka wykonała tu zdecydowanie lepszą robotę niż we wcześniejszym, romansowym „Magicznym miejscu”. Cała fabuła została starannie przemyślana aż do ostatniej strony, o czym z wybuchem śmiechu przekona się każdy czytelnik. Wszelkie przejaskrawienia rzeczywistości są celowe. W dodatku rozdziały kończą się Encyklopedią Absurdów Adeli, czyli autentycznymi notkami prasowymi, które potrafią naprawdę zadziwić. Zabawne!

Za książkę dziękuję wydawnictwu SOL.

Miłość od grobowej deski


Shan Sa, Naga cytra, wyd. Muza

Naga cytra” ma delikatność jedwabiu i porcelany, siłę i giętkość bambusa oraz wdzięk motyli fruwających nad rzeką Jangcy. To dwie równolegle poprowadzone historie osób, które rozdziela prawie dwieście lat, a łączy miłość do muzyki i do gry na cytrze. To opowieść o marzeniu o bliskości, która dla Niej urzeczywistnia się po śmierci, a dla Niego staje się snem na jawie.

Pisarstwo urodzonej w Pekinie Shan Sa jest pełne zarówno wyrafinowania, jak i konkretu. Cechuje je dogłębna znajomość rodzimej chińskiej kultury, tradycji i historii oraz harmonia w łączeniu jej z losami fikcyjnych bohaterów. Autorka przytacza całe tło obyczajowe - od sposobów bycia chińskich arystokratów, ich intelektualnych zabaw po dworski ceremoniał, opowieści o duchach, dawnych królach, dzikich północnych plemionach oraz legendy. Odmalowuje niepowtarzalne krajobrazy chińskich miast i dzikszych okolic w pobliżu rzeki Jangcy. Opowiada jak zmienne, często krwawe dzieje kolejnych władców wpływały na życie ludzi - tych wysoko urodzonych, jak zwykłych kupców czy wieśniaków. Wplata tę wiedzę mimochodem, nie przesłania nią swoich bohaterów i ich życiowych wyborów, co - biorąc pod uwagę dość typową grubość książki - jest naprawdę imponujące. Tak jak imponujący jest całościowy obraz chińskiej cywilizacji i jej osiągnięć mimo destrukcyjności ludzkiej natury, żądzy władzy i pociągu do przemocy.

Sposób pisania Shan Sa jest dostosowany do tempa przedstawianych wydarzeń. I tak, gdy akcja ulega przyspieszeniu, opis przestaje być dosłowny, a autorka operuje krótkimi zdaniami, które pozostawiają większe pole dla wyobraźni. Spokojniejsze fragmenty są pełne szczegółów – dźwięków, a nawet kolorów, tego, co zazwyczaj umyka nam w pośpiechu.

Żeby uzmysłowić zachodniemu czytelnikowi okres, kiedy rozgrywa się akcja jej powieści, Shan Sa we wstępie przytacza daty znane nam ze szkoły – najazdy barbarzyńskich plemion na starożytny Rzym i jego ostateczny upadek. Cesarstwo chińskie w tym samym czasie dotykają podobne problemy: kraj ulega rozpadowi, tworzą się nowe królestwa, cesarstwa, dynastie przemijają jedna za drugą. Te wydarzenia mają duże znaczenie dla najważniejszych postaci „Nagiej cytry”, szczególnie dla kobiety bez imienia, zwanej najpierw Młodą Matką, potem Matką. Oderwana od rodziny, z mężem związana obowiązkiem i brakiem innych perspektyw, pocieszenie znajduje w malowaniu obrazów, wychowywaniu dzieci, grze na cytrze i we wspomnieniach. Władza i bogactwo, które staną się jej udziałem, nigdy nie przyniosą jej wolności od życia, którego nie wybrała. Shen Feng to młody lutnik i sierota. Biedak trawiony tęsknotą i samotnością. Wyrabiający cytry ze starych desek grobowych. Dlaczego akurat z nich, o okradaniu grobowców chińskich dostojników i ich zabezpieczeniach – to wszystko można wyczytać w powieści. I nie tylko to. Nie będę zatem zdradzać tego, co można odkrywać z przyjemnością podczas lektury.

Ta historia urzeka. Pozwala na poznanie bohaterów „od środka”, przez co są nam bliscy, a ich doznania stają się i naszymi. Egzotyka scenerii i kultury, w jakiej są osadzeni, wzbogaca tę opowieść i dodaje jej głębi. Nie daje o sobie zapomnieć...

Za książkę dziękuję wydawnictwu MUZA.

Rozstrzygnięcie konkursu

Dziękuję za wszystkie zgłoszenia - i te przesłane w mailach, i te zamieszczone w komentarzach.

Wszystkie odpowiedzi były poprawne.

Książki Fabryki Słów trafią do Magdaleny. Gratuluję!

Kolejny konkurs w listopadzie!

wtorek, 18 października 2011

Konkurs z Fabryką Słów

Podaj tytuł legendarnego zbioru opowiadań Andrzeja Pilipiuka, który w księgarniach pojawi się 21 października w piątek. Odpowiedzi szukaj na www.fabrykaslow.com.pl.

Warunki uczestnictwa:
- jeśli jeszcze nie jesteś obserwatorem witryny, przyłącz się do niej (w prawym górnym rogu)
- zamieść odpowiedź w komentarzach
- jeśli jest to niemożliwe, rozwiązanie prześlij (jako członek witryny) pod adresem jurczyk.anna@gmail.com
- masz czas do 21 października do północy
- powodzenia!

Do wygrania 2 książki wydawnictwa Fabryka Słów:


środa, 12 października 2011

Jak to było z tymi stosami?


Jacek Piekara, Miecz aniołów, wyd. Biblioteka Akustyczna

Jeśli lubicie mroki średniowiecza, w „Mieczu aniołów” znajdziecie je na pewno. Tłok na ulicach pełnych rzadko myjących się ludzi, cnotliwych dam, których przeznaczeniem jest donieść wianek przed ołtarz i tych, które go straciły z biedy oraz wartko płynących cuchnących rynsztoków. W ustach przechodniów widać poczerniałe pieńki zamiast zębów. Karczmy, które skupiają ówczesne życie towarzyskie, w ofercie mają skwaśniałe wino i rozwodnione piwo dla plebsu. Tu można stracić życie za pochlapanie płaszcza szlachcica i tu właśnie upadek żonglera wzbudza większy zachwyt gawiedzi niż jego kunszt. Oczywiście jest jeszcze wiara w formie żarliwszej i bardziej zobowiązującej niż ta, którą znamy w dwudziestym pierwszym wieku. Tak bardzo głęboka, że podczas przedstawienia pasyjnego aktorzy grający łotrów i rzymskich legionistów mogą serio stracić życie. Oczywiście, muszą być i ci, którzy tej wiary bronią. Jak na przykład inkwizytorzy Świętego Oficjum, którzy w ogniu stosu oczyszczają zbłąkane duszyczki i wysyłają je prosto do nieba.

Jacek Piekara opisuje świat pełen brutalności, ale nią nie epatuje. Lubi nas postraszyć możliwościami inkwizytorów poprzez wypowiedzi Mordimera Madderdina, swojego głównego bohatera i inkwizytora rzecz jasna, który nie raz, nie dwa podkreśla swoją łagodność obyczajów i czułe powonienie. Pełną ludzkiej zawiści, głupoty, nędzy i chciwości rzeczywistość widzimy właśnie jego oczyma. Ten zabieg pozwala nam śledzić nieubłaganą logikę myśli Mordimera, jego cynizm i trzeźwy rozsądek, które przydają mu się podczas rozwiązywania przeróżnych zagadek i tajemnic. Jednych zadań podejmuje się jako broniący wiary inkwizytor, innych po to, by podratować skromny budżet. Zręczną rozmową potrafi wyciągnąć zeznanie, aluzją skłonić do posłuchu, a inteligentnym pochlebstwem uratować nie tylko swoją skórę. Tymczasem jego własny podręczny zestaw narzędzi tortur pozostaje bardzo często nieruszony.

Ponieważ nudny byłby taki wszystko wiedzący bohater, bywa, że i Mordimera Madderdina zaskoczy przebieg wydarzeń, wpadnie w jakieś tarapaty lub ku własnemu zaskoczeniu poczuje do kogoś większy sentyment (na pewno nie miłość!). Albo będzie miał do czynienia z osobami, które podważą jego inkwizytorskie kompetencje. Ponieważ w świecie, gdzie cesarz rządzi pospołu z ojcem świętym, jest duży popyt na władzę nad ludzkimi duszami. Ci, którzy przywykli myśleć o inkwizytorach najgorsze rzeczy, z opowiadań Piekary wyciągną wniosek o ich dyscyplinie w dążeniu do ustalenia stanu faktycznego oraz znajomości ludzkiej psychiki, która pozwala oddzielić pogłoski i plotki od prawdy. Na tle inkwizytorów inni „naprawiacze świata” wydają się partaczami, nawet jeśli posiadają stosowne pełnomocnictwa, odpowiednio mocne plecy i przekonanie o nieomylności.

Głos Janusza Zadury, który odczytuje kilka opowiadań zawartych na płycie audiobooka „Miecz aniołów”, idealnie oddaje osobowość Mordimera Madderdina i pozwala lepiej go sobie wyobrazić podczas różnego rodzaju perypetii. Lektor odpowiednią modulacją głosu wciela się w różne postacie przewijające się przez historie o Madderdinie i nie pozwala się im się zlać w jedno. Zarówno to, jak i treść „Miecza aniołów” powodują, że opowieści Jacka Piekary słucha się z zachłannością i niechętnie zostawia na później następny fragment nagrania, które trwa prawie 14 godzin.

Za audiobook dziękuję wydawnictwu Biblioteka Akustyczna


Trzecie wydanie książkowe nakładem wyd. Fabryka Słów

wtorek, 11 października 2011

W pogoni za nieuchwytnym cieniem


Marcin Wolski, Doktor Styks, wyd. Zysk i S-ka

Marcin Wolski był jednym z pierwszych polskich pisarzy, który przekonał mnie pomysłowością i fantazją do rodzimej twórczości na styku przygody i fantastyki. Po przeczytaniu „Doktora Styksa” widać, że autor wciąż jest w formie i nawet wykorzystując pewne elementy z wcześniejszych powieści, potrafi stworzyć z nich nową jakość. Trochę erotyki, sympatyczny, zakochany i nieświęty, choć przyzwoity bohater, przenikanie się teraźniejszości z przeszłością oraz prawdy z fikcją tworzą zadziwiający, wciągający melanż. Rzecz dzieje się m.in. w redakcji radiowej w czasach PRL-u. Klimat tamtych lat i specyficznego środowiska radiowców Wolski oddaje obrazowo i w wiele mówiący sposób. Nie ukrywa, jak wiele decyzji w tamtych czasach miało polityczne tło, jak sobie radzono z naciskami z góry i że talent mógł nie wystarczyć, by utrzymać się na powierzchni. Marcin Wolski nie zapomniał przy tym, że takie informacje dla czytelnika to tylko tło, a właściwy punkt ciężkości leży gdzie indziej. I chwała mu za to, bo inaczej wyszłaby z tego nudnawa, rozliczeniowa historia.

Akcja zaczyna się zawiązywać, gdy Gwidon Michałowicz dowiaduje się o śmierci swego mentora i kolegi z redakcji Piotra Abramczyka. Sęk w tym, że zmarły gwałtowną śmiercią Abramczyk był autorem wziętego kryminalnego słuchowiska o przedwojennym inspektorze Radwanie, jego zdolnej aspirantce i demonicznym doktorze Styksie. Gwidon ma kontynuować pracę przyjaciela, najpierw nie wiedząc, a potem domyślając się, że to ona odebrała mu życie. Dociera do wycinków prasowych sugerujących, że Abramczyk bardziej opierał się na autentycznych wydarzeniach niż by się to początkowo wydawało. A jednocześnie jego wyobraźnia twórcza była na tyle płodna, że... powołała do życia młodą kobietę. Gwidon (a więc i my) długo nie może się połapać, co jest rzeczywiste, a co nierealne, zwłaszcza, że w mieszkaniu zmarłego kolegi często czuje się nieswojo, odbiera dziwne telefony z pogróżkami, a nawet - niczym duch - wędruje w przeszłość. Wreszcie zaczyna rozumieć, że jemu i dziewczynie, którą pokochał, grozi najprawdziwsze niebezpieczeństwo, z którym trzeba się zmierzyć wszelkimi możliwymi sposobami. Wtedy rozpoczyna się pełen podstępów wyścig ze Styksem, który wydaje się dysponować nadnaturalnymi siłami. Gwidon przeciwstawia mu całą swoją twórczą moc.

Trudno przewidzieć koleje tego pojedynku i jego ostateczne zakończenie, co powoduje, że lektura „Doktora Styksa” staje się fascynującą przygodą samą w sobie. Ponieważ autor zadbał także o rozwój swego głównego bohatera, możemy z ciekawością obserwować jak nieśmiały, spokojny okularnik zmienia się w doświadczonego, trochę cynicznego mężczyznę, który nie godzi się z porażką, tylko wie, kiedy walczyć, a kiedy przeczekać. Powieść jako całość wyszła naprawdę świetnie!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

piątek, 7 października 2011

Tam, gdzie ludzie władają magią


Nik Pierumow, Brylantowy miecz, drewniany miecz, t. 1, wyd. Fabryka Słów

Zazwyczaj fantasy kojarzy się z baśnią i przygodą. Bywa, że nie brak w niej odniesień do rzeczywistości czy złych charakterów. Pierumow jednak wydaje się iść o wiele dalej. Nakreślił wizję świata tak pełnego okrucieństwa, manipulacji, niesprawiedliwości i poniżenia, że aż zapiera dech. To świat po wielu wojnach między ludźmi a Danu, elfami, krasnoludami i innymi rasami. Żadna ze stron nie ma czystych rąk, nie jest bardziej szlachetna od innych, chociaż oczywiście większe współczucie należy się przegranym, w tym wypadku nieludziom. Nawet oni są traktowani nierówno – jednych zabija się i ściga bez litości, innym pozwala się żyć, ale na jałowych terenach, gdzie nie chcą mieszkać ludzie, pozostałym jeszcze nadaje się niewielkie, ale zawsze, prawa obywatela Imperium. Magią władać mogą tylko i wyłącznie ludzie, zwłaszcza czarodzieje skupieni w kilku zakonach tak zwanej Tęczy. To oni tak naprawdę rządzą, knują intrygi, zachowują dla siebie najmniejszy nawet okruch władzy i wiedzy.

Powieść to kilka wątków, kilku bohaterów, pomiędzy losami których bardzo długo nie dostrzegamy powiązań. Na pewno tym, co ich łączy jest nienawiść do magów z zakonów Tęczy. Z tym, że nie każdy ma możliwość przeciwstawienia się im. Niewolnica Danu o imieniu Agata i młody Imperator są mimo różnych warunków bytowych tak naprawdę w tym samym, żałosnym położeniu – zależni od innych i aż nazbyt boleśnie tego świadomi. Każdą ze swoich postaci autor traktuje z taką samą uwagą, oszczędnie wyjawia fakty z jej przeszłości, a tym samym coraz bardziej budzi nasze zainteresowanie dalszym przebiegiem akcji. Śledząc dzieje Agaty, Imperatora, szpiega Fessego oraz Tavi, jej „brata” z Wolnych i krasnoluda Sirdiego, towarzyszy nam przeczucie, że sytuacja musi się zmienić, że ich działanie wpłynie na koleje ludzkiego Imperium i da upragnioną wolność. Taką nadzieję budzi też proroctwo z pierwszych stron powieści, chociaż trudno szukać do niego odniesień w tekście. Bo Pierumow wie, jak zarzucić przynętę. To, że w przepowiedni jest mowa o dwóch braciach, nie znaczy, że pojawią się oni zaraz na drugiej stronie. Trudno uwierzyć, że autor na co dzień pracuje jako biolog molekularny i biofizyk, a pisarstwo jest dla niego zajęciem dodatkowym. Warsztatem udowadnia biegłość w posługiwaniu się językiem i w budowaniu napięcia. Nie wyjaśnia od razu wszystkiego, dawkuje wiedzę o stworzonej przez siebie rzeczywistości. A ta jest bardzo skomplikowanym, wielobarwnym tworem, gdzie przeszłość ma kolosalny wpływ na teraźniejszość i wciąż trwa zakulisowa walka o władzę i przetrwanie.

Podoba mi się aura tajemniczości i niejednoznaczność zarówno akcji, jak bohaterów. I to, że kibicujemy tym, którzy stojąc na przegranej pozycji, próbują coś zmienić. A ich działania nie są dla nas oczywiste, bo my rzecz jasna nie żyjemy tam, gdzie używa się czarów, ożywia trupy, chroni się przed Śmiertelną Ulewą i gdzie pewne szczególne drzewo raz na sto lat ofiarowuje pełny magicznej mocy miecz, co tak sugestywnie opisuje Pierumow.

Koniec tomu pierwszego pozostawia wyraźny niedosyt. I chociaż mógłby ktoś powiedzieć, że książek o nieludziach, magach i artefaktach jest sporo, to łamaniem stereotypów, sposobem napisania i oryginalnością podejścia do tematu „Brylantowy miecz, drewniany miecz” wyróżnia się na ich tle na plus.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

czwartek, 6 października 2011

Zawsze po stronie ofiar


Michael Capuzzo, Klub koneserów zbrodni, wyd. Wydawnictwo Literackie


Scena zbrodni przypomina zamalowane płótno - detektyw musi jedynie odczytać podpis autora.”


Przede wszystkim – to nie kryminał ani nie wytwór wyobraźni utalentowanego pisarza. Klub najlepszych specjalistów od rozwiązywania kryminalnych zbrodni i niewyjaśnionych zabójstw istnieje naprawdę. Książka ta nie ma uporządkowanej logiki następujących po sobie wydarzeń typowej dla twórczości fikcyjnej. Życie to spiętrzające się sprawy, problemy osobiste i drobne radości. Michael Capuzzo doskonale uchwycił te zależności, nie szczędząc nam przy tym szczegółów, nazwisk, funkcji dotyczących i członków klubu i morderców, ofiar i członków ich rodzin. Żaden rozdział nie stanowi zamkniętej całości poświęconej tylko jednej zbrodni. Powrót do sprawy może nastąpić nawet kilkadziesiąt stron dalej, w momencie, kiedy wychodzą na jaw kolejne fakty lub w końcu nastąpi rozstrzygnięcie. Autor drobiazgowo zachowuje rzeczywisty przebieg wydarzeń. To ciekawy zabieg, tylko trochę kłopotliwy dla czytelnika, który akurat nie ma możliwości poświęcić kilka godzin bez przerwy jednej książce. Jeśli jest inaczej, trzeba się liczyć z tym, że przez kilka pierwszych minut mogą nam się mieszać nazwiska czy miejsca. A jednak wraca się do przerwanej lektury i zachłannie czyta kolejne strony, mimo że ich treść wywołuje niełatwe emocje.

W książce nie znajdziemy wyjaśnienia czy uzasadnienia istniejącego zła. Jego pochodzenie jest zagadką nawet dla specjalistów, którzy zajmują się codziennie jego efektami. Członkowie Towarzystwa Vidocqa opierają się temu złu, dążą do schwytania i ukarania jego sprawców, stawają całkowicie po stronie ofiar oraz ich rodzin. Nie krytykują rządu, policji czy FBI, ale nie ukrywają, że służby państwowe, w których w końcu przepracowali wiele lat, bywają niewydolne i niedouczone, a prawo nazbyt często staje po stronie oskarżonych. Wiedzą, że w normalnie żyjących ludziach istnieje granica, poza którą przestają oni rozumieć istotę zła, nawet gdy mają przed oczami jego ofiarę. Tak było w latach '50, kiedy doszło do makabrycznego odkrycia Chłopca w Pudełku. Nie znano jeszcze seryjnych morderców, założono więc, że torturowanego i zabitego kilkulatka... „niechcący” pozbawili życia rodzice w przypływie gniewu. Doświadczenia następnych dziesięcioleci zmieniły świadomość stróżów porządku w niewielkim stopniu. Trudno przecież wymagać od zwykłych ludzi, by postrzegali świat oczami psychopaty. Stąd kłopot Richarda Waltera, psychologa i jednego z pięciu najlepszych profilerów na świecie, by znaleźć osobę gotową do zostania jego zastępcą.

Richard Walter to obok Franka Bendera i Williama Fleishera jedna z trzech najważniejszych postaci „Klubu koneserów zbrodni”. Capuzzo uczynił ich swoimi głównymi bohaterami, postaciami pozytywnymi, którym przypisuje atrybuty mitycznego Rycerza, Maga i Króla. Walter przy pomocy wiedzy walczy ze zbrodniarzami; Bender to malarz i rzeźbiarz, którego intuicja nadaje rysy zmasakrowanym twarzom, odtwarza wygląd pogruchotanych czaszek i pozwala przewidzieć, jak będzie wyglądał po 20 latach zbiegły przestępca; Fleisher to obdarzony silnym poczuciem sprawiedliwości pomysłodawca utworzenia Towarzystwa Vidocqa i jego prezes. Szczególnie ci dwaj pierwsi to najbarwniejsze i najbardziej niezwykłe postacie, z jakimi kiedykolwiek spotkałam się w literaturze faktu. Trudno o bardziej przeciwstawne typy osobowości, a jednak ludzie ci przyjaźnili się (i kłócili), współpracowali i nie raz zapracowali na sukces. Jeśli można używać określenia czarny humor odnośnie tej książki, to na pewno będzie on dotyczył sposobu życia i wzajemnych relacji Richarda Waltera i Franka Bendera.

Michael Capuzzo wykonał bardzo dobrą robotę. Zebrał mnóstwo informacji w obszerną i interesującą treść. Zajął się tematyka bolesną dla wielu osób w sposób wyważony i niegloryfikujący zła. Jego książka to pozbawiony pompatyczności hołd dla tych, którzy swój talent i umiejętności poświęcają, by zadośćuczynić pomordowanym. „Klub koneserów zbrodni” dzięki temu mocno zapada w pamięć i przykuwa z zadziwiającą siłą.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu