niedziela, 31 marca 2013

Izabela Czajka-Stachowicz, Ocalił mnie kowal



Izabela Czajka-Stachowicz, Ocalił mnie kowal, wyd. W.A.B.

Kiedy w moje ręce dostał się „Ocalił mnie kowal”, byłam już po lekturze „Dubo..., Dubon..., Dubonnet„ Izabeli Czajki-Stachowicz, dlatego wiedziałam już co nieco o samej autorce i charakterystycznym dla niej sposobie pisania. Czajka-Stachowicz - przyjaciółka i muza artystów, dzieląca z nimi głodną niezależność, twórcze uniesienia, radosne chwile oraz nierzadko brak pieniędzy (chociaż sama wywodziła się z zamożnej żydowskiej rodziny i odebrała staranne wykształcenie). Pierwowzór postaci literackich, takich jak Hela Bertz z „Pożegnania jesieni” Witkacego i panna Leopard ze „Wspólnego pokoju”Zbigniewa Uniłowskiego. To jej właśnie zawdzięczamy odnalezienie na Dolnym Śląsku wywiezionych przez niemieckich okupantów obrazów Matejki. Postać, która rozpala ciekawość i budzi ekscytację.

Nie licząc wydanej w 1937 roku relacji z podróży MS „Batory”, zaczęła pisać ponad dziesięć lat po zakończeniu wojny. „Ocalił mnie kowal” należy właśnie do serii autobiograficznych książek, w których autorka przywołuje szalone lata młodości. „Ocalił mnie kowal” opowiada jednak o dramatycznych wojennych latach, uciekaniu i ciągłej obawie przed rozpoznaniem. Czajka-Stachowicz nie byłaby sobą, gdyby nawet w taką opowieść nie wplotła swojego entuzjazmu, poczucia humoru i nieposkromionej fantazji. To one zresztą stanowiły o jej psychicznej sile, pchały do działania i nie pozwalały popaść w obezwładniające zwątpienie. To one ubarwiały jej pobyt w chacie rodziny kowala. Ludzi życzliwych, którym niezachwiane przekonanie, że Żydzi używają do wypieku macy krwi chrześcijańskich dzieci (!), nie przeszkadzało w pomaganiu uciekinierom z gett. To właśnie gospodarzom autorka, nazywana czule przez ich córkę Danusię „moją znajdą”, zawdzięcza pierwszy człon nazwiska – Czajka. I tożsamość oraz dokumenty na nazwisko przyrodniej siostry kowala.

W książce „Ocalił mnie kowal” fikcja płynnie zmienia się w rzeczywistość. O czym świadczy to, jak łatwo Czajka-Stachowicz stała się naraz czyjąś siostrą i ciocią, tą „naszą”, której trzeba pomóc za wszelką cenę. I do stwierdzenia tego faktu niepotrzebne jest wykształcenie ani artystyczne ciągoty. One zresztą najbardziej zdradzały pochodzenie pisarki i sprawiały, że rodzina kowala tym chętniej opiekowała się tak niepraktyczną panią z miasta. Która w zamian dostarczała im niesamowitych opowieści, mądrze brzmiące słowa i wiersze.

We wspomnieniach autorki nie brak chwil grozy – krwawa likwidacja getta, esesman przystawiający pistolet do jej skroni, ukrywanie się w lodowatym strumieniu, by psy nie zwęszyły tropu, kolejna osoba, która zaczyna coś podejrzewać... A także uciążliwa sąsiadka, podstarzała stara panna i jej fiksacja na punkcie seksu. Ale jeszcze więcej jest radości z miękkiej pierzyny, własnoręcznie ulepionych pierożków, ciepłej izby i wygłupów przygarniętego psa. To wszystko dostajemy jako opowieść kierowaną przez narratorkę do przyjaciółki Janki. Opowieść, która nagle się urywa, gdy Czajka-Stachowicz traci kolejną kryjówkę. A mimo to w zakończeniu słyszymy śmiech należący do niej i nieodłącznej Danusi.

Nieprawdopodobna książka, która na przekór wojnie chwali życie w jego najprostszych objawach!



Pisząc recenzję, korzystałam z informacji znalezionych na tych stronach:


czwartek, 28 marca 2013

Sylvain Reynard, Piekło Gabriela



Sylvain Reynard, Piekło Gabriela, tłum. Joanna Garbarek, Anna Dorota Kamińska, Ewa Morycińska-Dzius, wyd. Akurat

Cóż, sama sobie jestem winna – dałam się nabrać na chwytne hasło na okładce, określające tę książkę „diabelskim erotykiem”. Zaintrygowała mnie też ukryta tożsamość autora lub autorki (płeć tej osoby również okryta jest tajemnicą). Oraz fakt, że „Piekło Gabriela” pierwotnie zostało wydane bez udziału profesjonalnego wydawnictwa, a mimo to osiągnęło sukces. Nie przeraził mnie nawet – wpisany w konwencję gatunku, który roboczo mogę nazwać romansem erotycznym - schemat dwójki bohaterów, w którym on jest kimś o wysokiej pozycji i odpowiednim poziomie zamożności, a ona, młodziutka i niedoświadczona, aż się prosi, by wprowadzić ją na głębokie wody prawdziwego życia. Oczywiście on jest zdeprawowany/cyniczny/zepsuty przez, a jakże! nieodpowiednie kobiety, ale ma w sobie to coś, tę gotowość na miłość. Do której doprowadzi go przez nieliche perypetie właśnie ona – chodząca anielskość. Banalne? Zwykła bajeczka? A czemu nie. Bajki też są potrzebne, te w wersji dla dorosłych kobiet też.

Zatem naprawdę nie miałam nic przeciwko przeczytaniu romansu okraszonego pikantnymi erotycznymi szczegółami. W końcu przeczytałam „Pięćdziesiąt twarzy Greya” i było to ciekawe doświadczenie, choć drugi tom tej serii już mnie znudził. Niestety, „Piekło Gabriela” zmęczyło mnie jeszcze szybciej. Widać jestem bardziej odporna na tego typu literaturę niżbym oczekiwała. Schematy schematami, ale to, co się dzieje między profesorem literatury włoskiej Gabrielem Emersonem a jego studentką Julią Mitchell, nie jest ani odkrywcze, ani szczególnie intrygujące. Od razu zaznaczę, że przeczytałam tylko (albo aż) 130 stron z ponad sześciuset całości, więc moja opinia odnosi się tylko do tego kawałka powieści. Rzadko mi się zdarza, bym nie doczytała książki do końca, ale „Piekło Gabriela” okazało się ponad moje siły. Te niedopracowane sylwetki bohaterów, którym daleko do jakiejkolwiek wiarygodności psychologicznej (dotyczy to także postaci drugoplanowych). Te wątki, które, mówiąc obcesowo, nie trzymają się kupy. Trudno uwierzyć, że Gabriel w ogóle nie kojarzy Julii, chociaż jego rodzina troszczyła się o nią jak o własną córkę i siostrę. Że nie pamięta Julii po ich jednym, niefortunnym spotkaniu. Absurdalność właśnie tej sceny odstręczyła mnie od dalszej lektury. Nie rozumiem młodej dziewczyny, która znajduje upodobanie w towarzystwie pijanego mężczyzny, który dopiero co dotkliwie zranił, także fizycznie najbliższe jej osoby. Słowem w Gabrielu zamiast uroczego drania widać zwykłego dupka i aroganta, a w Julii, która powinna budzić sympatię swoją rozkwitająca dziewczęcością, nieprawdopodobnie naiwną ciamajdę. I to okazało się przysłowiowym gwoździem do trumny.

Nie powiem, że autor (lub autorka) nie postarał się o uatrakcyjnienie fabuły. Widać to zwłaszcza po pewnej tajemniczości, która okrywa przeszłość dwójki bohaterów. Napomknięcia dotyczące ich życia osobistego i uczuciowego, zwłaszcza w przypadku Julii, tylko podsycają ciekawość. To sposób przedstawienia wzajemnego przyciągania i odpychania profesora i studentki nie za bardzo jej/mu wyszedł. Sytuacji nie ratują nawet odniesienia do „Boskiej komedii” Dantego, na które tak liczyłam.

Mimo wszystko nie skreślam tej książki definitywnie. Spodziewałam się po niej dreszczyku emocji, czegoś szalonego, trochę pierwotnego, kapki słodyczy, która nie mdli. Nie udało mi się tego znaleźć w „Piekle Gabriela”. Ale być może inne kobiety odnajdą w niej odpowiedzi na swoje ukryte pragnienia, tę ekscytację, która ma więcej wspólnego ze światem wyimaginowanym niż prawdziwym. Albo chociaż oderwanie od nudnej codzienności. Nie odradzam, ale też nie zachęcam. Zostawiam to Waszej decyzji.

środa, 27 marca 2013

Marie Lu, Legenda. Wybraniec



Marie Lu, Legenda. Wybraniec, wyd. Zielona Sowa

Druga część trylogii autorstwa Marie Lu zaskoczyła mnie dojrzałością w rozwinięciu tematu, wprowadzeniem do fabuły rozterek młodych bohaterów znacznie wykraczających poza „kocha, czy nie kocha”. Day ze slumsów i June z bogatego domu, oboje zranieni przez ojczystą Republikę, biorą na swoje barki odpowiedzialność za świat, w którym przyszło im się urodzić i na który do tej pory nie mieli zbyt wielkiego wpływu. Ten tom zaspokoi także naszą ciekawość co do przyczyn, które doprowadziły do rozpadu Stanów Zjednoczonych na dwa zwalczające się państwa – totalitarną, rządzoną przez wojskowych Republikę i bogate, choć tylko pozornie lepsze i dające więcej możliwości Kolonie Amerykańskie.

O ile „Rebelianta”, pierwszą część „Legendy”, czytało mi się przyjemnie, aczkolwiek niezobowiązująco, bardziej odbierałam go jak romans między dwojgiem nastolatków z różnych środowisk, których podzieliła krew najbliższych im osób. Manipulacja informacjami, traktowanie przeciętnych ludzi jak króliki doświadczalne, bezwzględnie wymagana wierność i posłuszeństwo wobec Elektora rządzącego Republiką – te sprawy, chociaż ważne, były gdzieś w tle. Wydawało się, że przy pewnej dozie szczęścia bohaterowie mogą za sobą pozostawić związane z tymi zjawiskami kłopoty i zacząć nowe życie gdzie indziej, choćby w Koloniach. Na przykład przy pomocy Patriotów, zorganizowanej grupy buntowników, do których w końcu się przyłączają. Ten moment okazuje się punktem zwrotnym, od którego nic nie jest takie, jak byśmy my, czytelnicy, oczekiwali. Ta niejednoznaczność przesądziła o tym, że „Wybraniec” wywarł na mnie jeszcze większe wrażenie niż rozpoczynający cykl „Rebeliant”. I podsycił ciekawość, co do dalszego rozwoju fabuły w tomie trzecim.

W „Rebeliancie” Marie Lu wprowadza nas coraz głębiej w swoją ponurą wizję przyszłości, rezygnuje z prostego, biało-czarnego podziału świata. Nawet miłość, która łączy June i Daya, naznaczona jest niepewnością i wahaniem. Podoba mi się to, jak autorka rozwinęła poszczególne wątki, dodając im głębi, wyostrzając rysy poszczególnych postaci znanych z pierwszego tomu. Słodka Tess - towarzyszka Daya z czasów, gdy żył on na ulicy – dorasta i zaczyna mieć inne oczekiwania. Pełniejszego wyrazu nabiera też postać Patriotki Kaede. Niespodziewanie jednym z ważniejszych bohaterów powieści staje się Anden Primo, nowy Elektor Republiki. Jego pojawienie się na scenie wywołuje zamęt, także w osobistych relacjach Daya i June. Oni sami zaś podejmują się działań ryzykownych i grożących oskarżeniem o zdradę, za to zgodnych z ich ocena sytuacji i poczuciem odpowiedzialności za przyszłość swojego kraju.

Wybraniec” to powieść przygodowa, słodka w swoim romantyzmie, mroczna w widzeniu przyszłości. Rarytas dla tych, którzy podskórnie czują, że historia niekoniecznie musi potoczyć się w optymistycznym kierunku. A jednocześnie nie chcą rezygnować z nadziei.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

poniedziałek, 25 marca 2013

Magdalena Samozwaniec, Piękna pani i brzydki pan



Magdalena Samozwaniec, Piękna pani i brzydki pan, czyta Katarzyna Pakosińska, wyd. Biblioteka Akustyczna

Piękna pani i brzydki pan” to świetna próbka twórczości Magdaleny Samozwaniec, idealna dla tych, którzy wcześniej nie zetknęli się z jej satyrycznym piórem. Forma krótkich anegdotek jest najlepsza do wyrobienia sobie opinii na temat pisarki, która od rozdzierania szat wolała ożywczą moc śmiechu. Zamiast spraw wielkich, duchowych interesowała się codziennością i udowodniła, że nawet zwyczajne wydarzenia miewają w sobie rys komizmu. Czy go dostrzeżemy, zależy tylko od punktu widzenia, jaki przyjmiemy. Tak samo możemy ganić pewne mody i obyczaje albo, biorąc przykład z Samozwaniec, po prostu je obśmiać i pokazać ich absurdalność. Niektóre z nich autorka z przymrużeniem oka wywodzi z prehistorycznych czasów lub stawia znak równości między nimi a obyczajami tzw. prymitywnych ludów, o których czytała w naukowych książkach.

Te prowadzone niby na serio wywody wciąż wywołują uśmiech na twarzy, chociaż po części dotyczą zjawisk już niewystępujących. Bo jeśli już zaśmiecamy nasze piękne polskie lasy, to raczej się tym nie chlubimy, a czynimy to chyłkiem w obawie przed grzywną. Żadna też dama nie uzupełnia skąpego kostiumu kąpielowego wymyślnym nakryciem głowy. Za to wciąż na zachwyty koleżanek nad naszą garderobą lubimy odpowiadać – A, to nic takiego. Mam to od lat, znalazłam niedawno w szafie – co świadczy o ponadczasowości pewnych ludzkich zachowań. Na szczęście lodówki i terminy przydatności do spożycia wyeliminowały oszczędne gospodynie domowe, które lubiły podtruwać domowników i gości nie najświeższym jedzeniem. Naszym wazonikom i innym porcelanowym bibelotom (jeśli w ogóle je mamy) nic też już nie grozi ze strony tzw. tłuczków, czyli służących, te bowiem praktycznie zniknęły z naszego społeczeństwa. Dobrze się miewa za to mania uwieczniania wszystkiego: robieniem masy zdjęć na pewno przewyższamy Polaków współczesnych Magdalenie Samozwaniec. Pozytywne jest to, że nie sfotografujemy już w Warszawie dziecka wyjadającego skórki od pomarańczy z rynsztoka (brr!).

Magdalena Samozwaniec miała niesamowity zmysł obserwacji i ucho, którym wyłapywała wszelki fałsz, kokieterię lub zwykłe, przykryte pozłotką dobrych manier cwaniactwo. Lubiła pokazać, jak bardzo różnią się nasze mniemania na temat innych osób od rzeczywistości. I jak sami umiejętnie potrafimy się kreować w oczach innych, zwłaszcza gdy chodzi o flirty, społeczny prestiż i zaspokojenie własnej próżności. Chcąc nie chcąc autorka odbrązawia tak hołubione dwudziestolecie międzywojenne, obecnie kojarzone z elegancją i dobrym smakiem. Z „Pięknej pani i brzydkiego pana” wyłania się obraz tego okresu pozbawiony mitycznej otoczki – także wtedy widzom w teatrze zdarzało się burczenie w brzuchu, wyjście do modnego lokalu mogło się skończyć nielichą awanturą, ba! nawet strzelaniną, a tzw. kulturalne towarzystwo nie dawało na wczasach odpocząć spokojniejszym letnikom. Zaś staropolską gościnność zastąpiła nowopolska – za pieniądze.

Katarzyna Pakosińska fantastycznie sprawdza się jako lektorka, szczególnie w monologach prowadzonych w pierwszej osobie lub podczas czytania na role. Jej wybór jest tym bardziej uzasadniony, że większość bohaterów anegdot to jednak kobiety – młode i te dojrzalsze, próbujące zatrzymać na dłużej młodość, sprytne kokietki i poważne panie domu, które od czasu do czasu próbują zabłyszczeć w życiu towarzyskim, pisarki, artystki, pokojówki, bywalczynie dansingów i zapalone brydżystki. Możemy się w nich przeglądać jak w krzywym zwierciadle!

Za audiobook dziękuję wydawnictwu Biblioteka Akustyczna.

PS. „Piękna pani i brzydki pan” to 5 godzin i 6 minut przyjemnego słuchania :)

czwartek, 21 marca 2013

Zoë Marriott, Królestwo łabędzi


 
Zoë Marriott, Królestwo łabędzi, tłum. Monika Walendowska, seria Poza czasem, wyd. Egmont

Księżniczki pijące wino z gwinta, przeklinające i z rozkoszą rzucające się do walki na miecze były swego czasu miłą odmianą po bezbarwnych damach, których jedynych zadaniem było biernie czekać na ratunek i mdleć w odpowiednim momencie. „Królestwo łabędzi” należy jednak do innego, łagodniejszego nurtu fantastyki, w którym walka dobra ze złem przebiega równie dramatycznie, lecz bez brutalności i z zachowaniem baśniowego klimatu. Zoë Marriott pozostawia swojej bohaterce odwagę i hart ducha, nie pozbawiając jej osoby delikatności. Siłę fizyczną zastępuje wytrzymałość, a czary, choć bywają pomocne, są tylko przydatnym narzędziem do zrealizowania celu. Ważniejsze okazują się osobowość i siła uczuć Aleksandry, która bez nich nie wiedziałaby, jak wykorzystać przekazany jej przez matkę dar.

Fabuła tej książki nawiązuje do baśni Andersena o królewskich synach zamienionych w dzikie łabędzie i ich niewinnej siostrze, która jako jedyna może odwrócić złe zaklęcie. Ten pierwowzór jest jednak tylko punktem wyjścia, z którego w „Królestwie łabędzi” odnajdziemy konsekwencję w działaniu Aleksandry oraz szczerość w jej codziennym postępowaniu - bez podstępów i czarów zniewalających ludzką wolę i uczucia. Historia, którą napisała Marriott, jest przede wszystkim pochwałą drzemiących w nas możliwości. Opowiada o dojrzewaniu do sytuacji, kiedy rodzice przestają być naszymi przewodnikami w życiu, gdy sami musimy stawić czoło przeciwnościom losu. W tych kwestiach autorce udało się zachować psychologiczny autentyzm, który harmonijnie pasuje do motywu magicznych mocy powiązanych ze światem przyrody.

Akcja powieści rozgrywa się w bliżej nieokreślonym czasie i miejscu, w krainach zwanych po prostu Midlandem i Farlandem. Ta ostatnia jest kwitnąca i dostatnią krainą dzięki mądrym rządom króla i niezwykłym zdolnościom królowej, które odziedziczyła po niej córka. To właśnie Aleksandra, najważniejsza postać tej opowieści i jej narratorka. Najmłodsze dziecko w rodzinie, otoczone miłością niemal wszystkich jej członków. Najpierw bezpowrotnie traci matkę, później z jej życia znikają bracia, a ona sama zostaje odesłana do ciotki, której nigdy wcześniej nie widziała na oczy. Zanim dochodzi do tych tragicznych wydarzeń, los Aleksandry wydaje się trwać w zawieszeniu. Piętnastolatka nie widzi dla siebie miejsca w królestwie, gdyż nie pasuje do żadnych z ról pożądanych przez jej ojca. Ambicje króla mogą spełnić tylko jego trzej synowie, podczas gdy talent córki do magii połączony z potrzebą niezależności nie budzi jego aprobaty. Te same cechy posiada jego żona: pierwszej z nich król nie docenia, a druga - mimo ogromnego uczucia, jakim ją darzy - czasami go drażni. Świat przedstawiony w powieści zachowuje więc pewną dozę prawdopodobieństwa, jest bliski ideału, ale nigdy idealny. I w nim górę biorą ludzkie słabostki, w tym próżność, egoizm czy niezdolność do akceptacji własnego dziecka. W tym kontekście ciekawą postacią okazuje się ciotka Aleksandry, której historia też okazuje się być naznaczona cierpieniem. Jednak to, co ją paraliżuje, Aleksandrę pobudza do działania.

Jedyne do czego mogę się przyczepić, to niekonsekwentne tłumaczenie imion. Wśród królewskich synów pojawia się Dawid, ale pozostali jego bracia nie są Hugonem i Robertem, tylko Hugh i Robinem, jest księżna Róża, ale służący nazywa się John itd. Mimo tego drobnego potknięcia jest to przede wszystkim piękna, poetycka historia, która przenosi w inną rzeczywistość i pozwala zapomnieć o codzienności!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Egmont.

czwartek, 14 marca 2013

Ja, My, Oni. Teresa Torańska w rozmowie z Małgorzatą Purzyńską



Ja, My, Oni. Teresa Torańska w rozmowie z Małgorzatą Purzyńską, wyd. Agora SA

Ta, która zadawała pytania, teraz sama na nie odpowiada – „Ja, My, Oni” to rozmowa, którą z Teresą Torańską – niedawno zmarłą pisarką i dziennikarką - przeprowadziła młodsza stażem dziennikarka, Małgorzata Purzyńska.

Fenomenem „Ja, My, Oni” jest to, jak wiele o innej osobie może nam powiedzieć jej stosunek do pracy. To pierwsza przeczytana przeze mnie książka tego typu, w której ważniejsze okazują się informacje o warsztacie pisarskim, a elementy typowo biograficzne są zdecydowanie drugoplanowe. Chociaż zdjęcia Teresy Torańskiej, na przykład te z dzieciństwa, mogą sugerować zupełnie inną treść. Mimo to nie czułam się rozczarowana. Wprost przeciwnie – tym większa teraz we mnie potrzeba, by zapoznać się jej zawodowymi dokonaniami, sięgnąć po napisane przez nią książki, by przekonać się na własne oczy, jak udawało jej się „otwierać” ludzi, często znanych, na stanowiskach, kontrowersyjnych jak np. Urban lub tak dwuznacznych jak generał Jaruzelski. W Teresie Torańskiej od razu spodobała mi się jej uczciwość, brak gwiazdorstwa i chełpliwości oraz zdroworozsądkowe podejście do życia. Ten wywiad to moc znaczących drobiazgów – o pisaniu w szlafroku, o studiach, które poza sesją były czasem luzu i spotkań, o młodości, która nie wie, w którą stronę pójść i czego się chwycić, o szczęściu, jakim jest spotkanie osoby, która potrafi nas czegoś nauczyć na początku zawodowej ścieżki, o radiomagnetofonie trzymanym pod pachą jak torebka, by nie krępował rozmówcy, o powrotach do swoich bohaterów z jeszcze jednym ważnym pytaniem, a potem – znów z kolejnym.

Jeśli czegoś się nie dowiedziałam o Teresie Torańskiej po przeczytaniu tej książki, to tego, jak się czuła, stojąc po drugiej stronie, tej zarezerwowanej dla rozmówców, którym to ona dotąd stawiała pytania? Czy trudno mówić o sobie, nie tylko słuchać, notować, szukać zdań-wytrychów do danego, konkretnego człowieka, które sprawią, że czytelnik pozna go w pełni, zobaczy takim, jakim jest? Teraz ona stała się najważniejszym podmiotem rozmowy (nie lubiła określenia wywiad, które kojarzyło jej się z gotową listą pytań do odbębnienia, po której nie było dalszego ciągu i która nie uwzględniała ani nastroju, ani gotowości rozmówcy na dopowiedzenie czegoś więcej). Zadawane Torańskiej pytania Małgorzaty Purzyńskiej przypominają drogowskazy – są zaproszeniem w danym kierunku, nie ograniczeniem. Stąd tak swobodne odpowiedzi pisarki, znacznie wykraczające poza zagadnienia poruszane przez Purzyńską. Nie sposób nie zauważyć, że pod tym względem uczennica poszła w ślady swojej mistrzyni. Rozmowę ich obu poprzedza wstęp autorstwa Mariusza Szczygła, redakcyjnego kolegi Torańskie z czasów pracy w „Dużym Formacie”, dodatku reporterów „Gazety Wyborczej”. To wprowadzenie jest pełnym ciepła i serdeczności spojrzeniem na postać dziennikarki.

Cieszę się, że wydawca uwzględnił czytelników urodzonych u schyłku PRL-u i jeszcze później, zaopatrując książkę w indeks postaci występujących w tekście. Indeks czyni treść tego wywiadu bardziej zrozumiałą, wyjaśnia, dlaczego podjęcie rozmowy z niektórymi osobami mogło być wyzwaniem. Zresztą już same wspomnienia Torańskiej, jej wrażenia np. po Marcu 68. roku, daleka od bałwochwalstwa ocena „Solidarności” lub powszechna w latach 80. niewiara w odzyskanie przez Polskę niepodległości – same w sobie są cenną lekcją najnowszej historii Polski, w szkole zazwyczaj traktowanej po macoszemu.

Gorąco polecam każdemu, kto ceni ludzi nietuzinkowych i wartościowych. Adeptom dziennikarstwa – jeszcze bardziej!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Agora SA

poniedziałek, 11 marca 2013

Andrea Camilleri, Skrzydła sfinksa



Andrea Camilleri, Skrzydła sfinksa, tłum. Monika Woźniak, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Czytam ostatnią stronę „Skrzydeł sfinksa” i wybucham śmiechem. Może to niezbyt pasuje do książki, której głównym tematem jest śledztwo w sprawie młodej kobiety z przestrzeloną twarzą, znalezionej na wysypisku śmieci. Jednak cykl o komisarzu Montalbano to nie tylko zbrodnie i ściganie winnych. To całe mnóstwo smaczków i charakterystycznych postaci, wśród których prym wiedzie wysławiający się groteskowo (i co gorsza zagadkowo!) funkcjonariusz Catarella. Tuż za nim plasuje się Lattes, urzędnik pracujący w biurze kwestora, przekonany, że na Montalbano czeka w domu bogobojna żona i gromadka dzieci. Komisarz Montalbano, zniechęcony bezskutecznym wyjaśnianiem statusu swojego życia osobistego, odgrywa przed nim dla świętego spokoju rolę statecznego żywiciela rodziny. Do tego grona zaliczyłabym jeszcze prokuratora, któremu w należytym wykonywaniu obowiązków przeszkadza lubieżna natura. To postać komiczna, na szczęście dla poszkodowanych istniejąca tylko na papierze.

Każdą część cyklu o komisarzu Montalbano – także „Skrzydła sfinksa” - można czytać z osobna, bez wcześniejszej znajomości innych tomów. W tekście zawsze pojawiają się drobne wzmianki sugerujące, kto jest kto lub kogo z kim łączą określone relacje. To z pewnością duże ułatwienie, podane w sposób niedrażniący zadeklarowanych miłośników kryminałów z Montalbano w roli głównej. A warto należeć do tego grona, bo Camilleri utrzymuje poziom i jego kolejne książki dają niesamowitą czytelniczą frajdę. Przede wszystkim każda z nich ma zwartą formę i jest pozbawiona przydługich fragmentów. A mimo to – prócz ciekawie obmyślonej warstwy sensacyjnej - daje satysfakcjonujący wgląd w osobiste życie komisarza i jego samopoczucie. Oraz pozwala wyobrazić sobie życie na włoskiej prowincji. Poza tym dużą rolę w powieści odgrywają przepyszne dialogi, których poszczególne zdania działają na rozmówców o nieczystym sumieniu niczym wytrych. Zastanawiam się, czy te zalety tekstu nie wynikają z zawodowego doświadczenia autora, który prócz pisarstwa para się również reżyserią teatralną.

Andrea Camilleri przy pomocy swojego bohatera piętnuje hipokryzję i draństwo, tym razem polegające na wykorzystywaniu charytatywnej działalności do robienia brudnych interesów. Mało tego, nielegalny proceder odbywa się przy pomocy rosyjskich dziewcząt, gotowych niemal na wszystko, by polepszyć swój byt. Camilleri zróżnicował swoje cudzoziemskie bohaterki, obdarzając je inną motywacją i charakterem, pozostawiając - widać działającą na włoską wyobraźnię – słowiańską urodę. Krwawy wątek równoważy chytry plan pewnego niewiernego małżonka, który napsuje krwi policjantom z komisariatu w Vigacie (a nas rozbawi do łez!).

Skrzydła sfinksa” nie zawodzą – ani humorem, ani kryminalną intrygą, ani przemyślaną konstrukcją. Chociaż działania Montalbano nie przysparzają mu uznania zwierzchników i przypominają walkę z hydrą, której w miejsce jednej odciętej głowy wyrasta kolejnych dziesięć, nam dają poczucie, że sprawiedliwości stało się zadość. Mogę tylko polecić!

Za książkę dziękuję Oficynie Literackiej Noir sur Blanc.

czwartek, 7 marca 2013

Rikka Pulkkinen, Prawda



Riikka Pulkkinen, Prawda, tłum. Anna Buncler, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Bywa, że patrzę z ciekawości na datę urodzin autora i ze zdumieniem odkrywam, że jest młodszy lub młodsza ode mnie. A mimo to zdaje się być obdarzony doświadczeniem, które nie przystaje do metryki. Tak właśnie jest z Riikką Pulkkinen, która zdaje się wiedzieć wszystko o starości, umieraniu, bliskości, która nie słabnie nawet po upływie kilkudziesięciu lat. Zna też porywy serca, zazdrość i powolne umieranie od środka osoby pozbawionej miłości. Wie o dojrzewaniu pełnym buntu i krzyku wobec bliskich, o ranach, które zabliźniają się w najbardziej nieoczekiwany sposób.

Prawda” Riikki Pulkkinien to obraz członków pewnej rodziny oddany z wielką precyzją i znajomością tajników ludzkiej duszy. Są to Maarti, słynny artysta, oraz Elsa, autorytet w dziedzinie psychologii, ich córka Elleonoora z mężem Eero i dwiema niemal dorosłymi córkami, Marią i Anną. Jednak autorka nie obdziela swoją uwagą wszystkich tak samo. Chociaż nie od razu jest to oczywiste, to właśnie Anna – ze swoją wrażliwością, bogactwem wyobraźni i złamanym sercem – jest główną bohaterką tej powieści. A mimo to nie dowiemy się, co tak bardzo ją unieszczęśliwiło. Nie z takimi szczegółami, które jesteśmy przyzwyczajeni poznawać podczas stopniowego wgłębienia się w fabułę. Riikka Pulkkinen wybrała inny sposób. Taki, który ostatecznie pozwala nam na wgląd w psychikę młodej kobiety i który daje pełny obraz środowiska, w którym się wychowała, świata, który może nie był idealny, ale w którym nigdy nie brakowało miłości bliskich. Tak jakby autorka chciała dać do zrozumienia, że mniej liczy się to, co miało miejsce w przeszłości Anny. Istotne jest, jak poradzi sobie ona z trudnymi chwilami. Da im się zniszczyć, czy pozwoli swojemu sercu zagoić się?

Anna stoi zatem na rozdrożu. I wtedy właśnie dowiaduje się o istnieniu Eevy, opiekunki małej Eleonoory i dawnej kochanki dziadka. Odtąd akcja toczy się dwutorowo – z punktu widzenia Eevy w latach 60. oraz współcześnie, gdy narracja skupia się na Maartim i Elsie, Elleonoorze oraz Annie. Z czasem można dostrzec, jak mało spójne są te dwie historie. Po kilkudziesięcioleciach małżeństwo Maartiego i Elsy wydaje się bez żadnej skazy, uczucie między obojga jest silne tak, jakby wcześniej nie było między nimi nikogo trzeciego. Elleonoora nigdy nie wspomina swojej niani ani nie czuje żalu z powodu jej zniknięcia. Jedyną osobą, dla której los Eevy nie jest obojętny, jest Anna.

Proza Riiki Pulkkinen jest niesłychanie intymna, szczera i pełna tych subtelnych niedopowiedzeń, które wymagają od czytelnika pełnego zaangażowania. To, czego nie ma w tekście, ma uzupełnić nasza wyobraźnia. Emocje towarzyszące lekturze pomogą zrozumieć, skąd w Annie tak wielka potrzeba dowiedzenia się jak najwięcej o osobie, której nigdy nie widziała na oczy. Zwłaszcza, że w przeciwieństwie do typowej powieści o rodzinnych sekretach, to nie fakty są najważniejsze... Literacki majstersztyk!

Za książkę dziękuję Oficynie Literackiej Noir sur Blanc

środa, 6 marca 2013

Błażej Przygodzki, Z chirurgiczną precyzją



Błażej Przygocki, Z chirurgiczną precyzją, wyd. Wydawnictwo Literackie

Po książce, która na okładce ma plamę krwi i skalpel, nie spodziewałam się niczego więcej poza odpowiednią dozą napięcia i ciekawie poprowadzonym śledztwem. Absolutnie nie byłam przygotowana na to, że Błażej Przygocki zrezygnuje ze schematycznych rozwiązań fabularnych. Że poprowadzi akcję w sposób odpowiadający codziennemu biegowi dni. To bardzo mu się chwali, chociaż przyznaję – to nowatorskie podejście do sensacyjnego tematu początkowo sprawiło mi trochę kłopotów. Przyzwyczajenie do pewnych szablonów, po które ochoczo sięgają autorzy tego typu literatury, utrudniło mi wciągnięcie się w fabułę. Jednak nie aż tak bardzo, jak informacja wydawcy na okładce: „Wrocław, 2012 rok. Seria podejrzanych zgonów. Dlaczego umierają młodzi, w pełni sił pacjenci Szpitala Miejskiego?”. Najpierw nie mogłam zrozumieć, co „młody, w pełni sił” pacjent w ogóle robił w szpitalu. Następnie, dlaczego pierwsza osoba, która w powieści rozstaje się z życiem, zostaje zabita ciosem w głowę i to w znacznej odległości od jakiegokolwiek szpitala? Jedno zdanie zaprogramowało mnie na szukanie na każdej stronie podejrzanych zgonów w szpitalu. Oczywiście żaden taki nie miał miejsca. Jak tylko sobie to odpuściłam, od razu książka zaczęła mi się bardzo podobać.

Powieść składa się z króciutkich rozdziałów zaczynających się od podania daty, godziny i miejsca. Nigdy w dwóch pod rząd nie pojawiają się ci sami bohaterzy, a w każdym narracja jest prowadzona w pierwszej osobie. Ba, z niektórymi postaciami mamy do czynienia ledwie kilka razy, a ich rolę wyjaśni dopiero zakończenie powieści. Warto zatem skupić się na lekturze, by później docenić pomysł pisarza. Błażej Przygodzki wprowadza wciąż do akcji różne osoby, a wydarzenia, które przedstawia, na pozór nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Cóż, nie należy on do tych autorów, którzy cokolwiek ułatwiają czytelnikom, ale muszę przyznać, że efekt końcowy dosłownie zwala z nóg!

Zazwyczaj już od pierwszych stron powieści mamy niejakie pojęcie, kto jest tym dobrym, a bywa że nawet - kto jest tym złym. W tym thrillerze najpierw trzeba wytypować pierwszoplanowych bohaterów, a dopiero później próbować ich oceniać pod kątem roli w tekście. Bezsprzecznie do najważniejszych osób należą kardiolog Kłosowski oraz policjanci Niedźwiedzki i Arek Białach – jedyny, którego można od razu określić czarnym charakterem. Z tym, że Białach ma na sumieniu swoje sprawki, które nijak się mają do tych, które nas powinny zainteresować. Brak oczywistości to zresztą podstawowa cecha tej historii.

Innym atutem książki jest jej autentyzm. Gdy obserwujemy Huberta Kłosowskiego przy pracy w szpitalu, podejmuje on decyzje, które wykraczają poza zapytanie pacjenta o samopoczucie (pomijam kwestię, czy naprawdę odpowiadają one realiom). A gdy jeden z bohaterów książki trafia do aresztu śledczego, czujemy takie samo obrzydzenie i poczucie zagrożenia jak on sam. Ciekawie jest również przedstawiona praca policji, która polega na ciągłym procesie myślowym i jako taka trwa również w chwilach wolnych. Składają się na nią skojarzenia, intuicja oraz... dbanie o ego szefa!

Z chirurgiczną precyzją” to thriller napisany bez oglądania się schematy, wyrazisty i przemyślany w każdym szczególe. Dla miłośników gatunku - znakomity!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

piątek, 1 marca 2013

Ferdinand von Schirach, Sprawa Colliniego



Ferdinand von Schirach, Sprawa Colliniego, tłum. Anna Kierejewska, wyd. W.A.B.

Powieści kryminalne różnią się od siebie pod wieloma względami. Najprościej można je podzielić na takie, które dostarczają dreszczyku emocji oraz na takie, które przy okazji niosą ze sobą jakieś ważne przesłanie. Wszystkie jednak dają czytelnikom możliwość śledzenia dochodzenia, które stopniowo zbliża się do końcowego rozstrzygnięcia, w rezultacie do zaspokojenia naszej czytelniczej ciekawości. W „Sprawie Colliniego” zamiast żmudnego śledztwa mamy spektakularny występ na sali sądowej. I to przede wszystkim świadczy o nietypowości tej książki w obrębie gatunku, jakim jest kryminał. Wbrew pozorom nie jest nią to, że od początku znamy przebieg zbrodni, której dokonał Fabrizio Collini. Autorzy kryminałów często sięgają po ten chwyt, chociaż ich bohaterowie raczej nie wzywają policji na miejsce morderstwa, nie przyznają się do winy i bez oporu pozwalają na aresztowanie. W dodatku morderca na temat motywu zachowuje uparte milczenie.

Dalszy ciąg akcji nie przebiega już tak, jakbyśmy się tego spodziewali. Powieść z kryminalnej staje się obyczajową, bardziej skupia się na powadze zawodu adwokata, dostarcza nam informacji na temat więzienia Moabit i gmachu sądu w Berlinie. Głównym bohaterem powieści staje się obrońca Colliniego – Caspar Leinen. Poznajemy jego przeszłość, w której niebagatelne znaczenie ma jego emocjonalny związek z rodziną Meyerów. Obserwujemy, jak stopniowo zmienia się jego stosunek do oskarżonego, wynikający raczej z poczucia powinności niż z sympatii do milczącego, nieskorego do współpracy klienta. Przynajmniej na początku.

Von Schirach nie rozwodzi się zanadto nad uczuciowymi pobudkami i życiem wewnętrznym Leinena. Ich skutki poznajemy po czynach młodego adwokata, które podane są nam w sposób bardzo konkretny, przejrzysty, wręcz uproszczony. Być może wpływ na taki styl pisania ma fakt, że autor jest nie tylko pisarzem, ale również i prawnikiem. A być może jest to celowe uśpienie atmosfery, bo na końcu von Schirach serwuje nam wielkie bum! Nawet wtedy jego bohater ściśle trzyma się faktów, podaje je rzeczowo, niemal beznamiętnie, podczas gdy w nas, czytających, stopniowo narasta wrzenie. Von Schirach stawia bowiem na ławie oskarżonych nie fikcyjnego Włocha, ale państwo niemieckie, które w latach powojennych nie uporało się skutecznie ze zbrodniarzami nazistowskimi. Za to pozwalało im na normalne funkcjonowanie w społeczeństwie i życie bez wyrzutów sumienia. To fatalne zaniechanie doprowadziło do zmiany w przepisach prawa, która pozbawiała skrzywdzonych ludzi legalnej drogi do uzyskania zadośćuczynienia.

Sprawa Colliniego” nie daje takich emocji, jak pierwsza z brzegu powieść detektywistyczna. Nie zaliczyłabym jej jednak do książek zwyczajnych. Chłód i logiczność „Sprawy Colliniego” okazują się bardziej przekonujące i trafiające do serca niż można by się tego spodziewać. Prócz palącej potrzeby sprawiedliwości jej treść dotyka takich spraw, jak moralna powinność wobec drugiego człowieka, przestrzeganie etyki zawodowej, nieoceniona obecność autorytetu, który nas utwierdza w słuszności postępowania oraz tej, że prawo powinno chronić ofiar, nie zbrodniarzy. Bezwzględnie i w każdej sytuacji. Koniecznie trzeba przeczytać!

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.