środa, 31 października 2012

Jak zrobić kesz na Tołstoju?


 
 
Wiktor Pielewin, T., tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk, Seria Don Kichot i Sancho Pansa, wyd. W.A.B.

No bo co interesuje normalnego człowieka? Fabuła i to, jak się kończy.” - str. 101

Wiktor Pielewin to ten rodzaj autora, który nigdy nie zawodzi i nigdy nie nudzi. Jego proza jest odżywcza, wymyka się schematom, oszałamia bogactwem wyobraźni, oczytaniem, językową wirtuozerią. A najlepsze jest to – co mogę stwierdzić po przeczytaniu niemal wszystkich jego książek wydanych w Polsce – Pielewin zawsze ma coś nowego do powiedzenia. Tak naprawdę nie potrzebuje łatki nieprawomyślnego (czytaj: przeciwnego Putinowi) pisarza, żeby olśniewać swoim pisarstwem, które czerpie głęboko z rosyjskiej tradycji i kultury (i nie tylko!), przetwarza je na nową jakość, nie zapominając o współczesności i jej specyfice.

Pielewin na pierwszy rzut oka wydaje się szargać narodowe świętości, wzorując swoich bohaterów na hrabim Tołstoju i Fiodorze Dostojewskim. Jednemu każe karkołomnie uciekać oraz stosować zasadę niesprzeciwiania się złu przemocą, która jednak nie wyklucza używania innowacyjnej broni, czym w zachowaniu przypomina Jamesa Bonda skrzyżowanego z przepełnionym mistycyzmem wojownikiem z Dalekiego Wschodu. Dostojewskiemu przypadło zabijanie martwych dusz (brzmi znajomo, nie?) w zrujnowanym Petersburgu dzięki urządzeniu, w którym znajduje się święcona woda. Tołstojowi, tytułowemu T., przydarzyło się jednak coś bardziej nieprawdopodobnego – odkrywa, że jest tworem wyobraźni, a o jego losach decyduje grupa osób sprawnie używających pióra (lub bardziej współcześnie: klawiatury). Tkwiący w dziewiętnastwowiecznych realich T., na początku z trudem potrafi zrozumieć to, co mówi do niego Ariel, jeden z jego twórców. W dodatku jego byt jest zagrożony, bo wydanie książka, której głównym bohaterem jest T., zostaje zawieszone.

Tak naprawdę Pielwin kpi ze schlebiania czytelniczym gustom, komercjalizacji zawodu pisarza, a właściwie z likwidacji tej profesji, którą zastępują zespoły uzdolnionych copywriterów. Zamiast powieści, robią oni projekt, którego ramy są ściśle określone kontraktem. Wspólnie produkują to, co będzie miało wzięcie i przyniesie wymierny zysk. Jemu jest podporządkowana fabuła powieści, która może ulec znaczącym zmianom tylko wtedy, gdy w grę wchodzi walor finansowy. Autorzy przygód T. przypominają pracowników w fabrykach Forda, gdzie każdy robotnik był odpowiedzialny tylko za jedno zadanie. Hrabia T. uwodzi wiejska dziewczynę - do pisania rusza Mitieńka, wpada w upojenie alkoholowe – za takie stany odpowiada Gosza Piworyłow, gdy rozprawia się z amazońskimi zabójcami – to jest to działka Griszy Owniuka. Odpowiednio do tych czynności akcja „T” zwalnia bądź przyśpiesza. I niestety, z doświadczenia widzę, że łatwiej czytać te części powieści, gdy wszystko rozgrywa się dynamicznie i obrazowo jak w sensacyjnym filmie. Bo umysł łatwo odzwyczaja się od myślenia, gdy go pobombardowć łatwiejszą w przyswojemiu papką. Reszta „T” jest inna, bardziej pobudzająca umysł niż zmysły. Ta zmienność nastrojów, przechodzenie od czystej akcji do bardziej psychologicznych czy nawet filozoficznych fragmentów to celowy zamysł autora, dzięki któremu cała ta powieść sprawia tak wielką czytelnicza frajdę. Nawet gdy wyciągniemy z „T” smutny wniosek, że epoka, kiedy pisano z potrzeby poruszania ludzkich serc, dawno minęła.

Za książkę dziękuje wydawnictwu W.A.B.

"Rosja. Podróż do serca kraju i narodu"


 
 
Jonathan Dimbleby, Rosja. Podróż do serca kraju i narodu, wyd. Zysk i S-ka

Czy słyszeliście kiedyś o Lodowej Dziewicy? To blondwłosa kobieta, która żyła ponad dwa tysiące lat temu. Jej ciało pokryte tatuażami uratowała przed rozkładem wieczna zmarzlina w górach Ałtaju. A może o Akademgorodoku? Niezwykłym mieście uczonych, które w latach siedemdziesiątych trafiło do „Księgi rekordów Guinnessa”, bo zamieszkiwało je aż 65 tysięcy naukowców! Cała książka „Rosja. Podróż do serca kraju i narodu” składa się z podobnych, pobudzających wyobraźnię szczegółów. Ten bogaty w informacje, bardzo plastycznie napisany reportaż nie jest jednak przypadkową zbieraniną ciekawostek. Ponieważ Jonathan Dimbleby jest kimś więcej niż tylko przygodnym turystą, który szuka w Rosji sensacji i potwierdzenia przyjętych z góry założeń.

Dimbleby to prezenter, dziennikarz radiowy i telewizyjny, który prowadzi programy polityczne, a od lat specjalizuje się właśnie w Rosji i jej problematyce. Co istotne, bywał w tej części Europy i Azji, kiedy jeszcze nazywała się Związkiem Radzieckim. „Podróż do serca...” jest pochodną materiałów zbieranych przez niego do serialu dokumentalnego kręconego na zlecenie BBC. Celem produkcji było przybliżenie brytyjskiemu widzowi realiów życia we współczesnej Rosji. Nie wiem, czy film spełnił swoje zadanie, ale książka jak najbardziej. Znakomicie oczytany w literaturze pięknej i faktu, legitymujący się rzetelną wiedzą o przeszłości tego jednego z największych krajów na świecie, otwarty na innych ludzi Dimbleby oferuje nam bardzo przenikliwy reportaż. I wciąż na czasie, o czym przekonałam się, kiedy doszło do procesu członkiń zespołu „Pussy Riot”. Mimo bardzo prywatnych, wręcz intymnych wynurzeń, Dimbleby pozstaje profesjonalistą, dziennikarzem, który nie tylko gromadzi informacje, ale też wyciąga z nich wnioski, umie zanalizować zgromadzony materiał, a gdy trzeba - sięga wstecz kilka dziesięcioleci, by lepiej zrozumieć teraźniejszość.

Dimbleby postrzega Rosję jako kraj na rozdrożu, nadal nierozliczony z własną przeszłością i skrzętnie upychający coraz to nowe szkielety w szafie. Naznaczony radzieckim unikaniem odpowiedzialności i przekłamywaniem przez władze faktów kosztem obywateli. Jako kocioł różnych kultur, odradzających się tożsamości i tradycji. Oraz sumę wypadków dziejowych, które doprowadziło to państwo do punktu, w którym się obecnie znajduje. Rosja to także ludzie, którym odpowiada zastana rzeczywistość, ci, którzy próbują ją zmieniać oraz ci, którzy są bezradni wobec nowego. Wśród rozmówców Dimbleby'ego są nie tylko rdzenni Rosjanie, i nie tylko osoby na wysokich stanowiskach czy opowiadające się przeciwko Putinowi. Autor spotyka się również z jego zwolennikami, oni są dla niego największą zagadką, kluczem do zrozumienia wewnętrzej sytuacji Federacji Rosyjskiej i jej manewrów na scenie międzynarodowej.

Rosja. Podróż do serca kraju i narodu” to majstersztyk reporterski i wydawniczy. Ta napisana z wnikliwością, porządnie wydana książka to wiele godzin czytania, smakowania słów, napawania się obrazami i poznawania kawałka świata, który – pozornie na wyciągnięcie ręki – jest dla nas wielką niewiadomą.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

http://www.youtube.com/watch?v=1ok0VRbkBZA

poniedziałek, 22 października 2012

Męski świat Rudolfa Heinza



Mariusz Czubaj, Zanim znowu zabiję, czyta Leszek Filipowicz, wyd. Biblioteka Akustyczna

To już trzeci kryminał z Rudolfem Heinzem w roli głównej. I muszę przyznać, że w wersji czytanej jego historia jeszcze bardziej zyskuje. Sprawia to idealnie dobrany do bohatera głos Leszka Filipowicza - lekko chropowaty i oddający tłumione z trudem emocje targające Heinzem. Bo w życiu Rudolfa Heinza następuje poważna zmiana, której skutki trudno przewidzieć. Po latach milczenia z Rudolfem kontaktuje się jego zamieszkały w Niemczech ojciec, Józef Heinz. Ten, który wyjechał i zapomniał o rodzinie zostawionej w Polsce. Ten, który wybrał karierę piłkarza zamiast nieletniego syna. W dodatku to nie Rudolf jest powodem spotkania, tylko zagadkowe samobójstwo innego, młodszego piłkarza. Policjant rozpoczyna śledztwo, nie spodziewając się, że doprowadzi go ono do dawnej, nierozwiązanej sprawy... Nie jest to jedyny wątek tej opowieści. Rudolf rozpracowuje jednocześnie suszarkowego mordercę, a ze szpitala psychiatrycznego ucieka Inkwizytor, psychopata, który ma z Heinzem osobiste porachunki do wyrównania. Sandomierz walczy z powodzią, a sąsiadki komisarza zbierają podpisy w sprawie postawienia krzyża w intencji upamiętnienia katastrofy smoleńskiej. Potem kolejna osoba z przeszłości Heinza burzy jego spokój. Tak więc zarówno plan bliższy, jak tło powieści mają swoje odniesienia do rzeczywistości i rytmu zgodnego z życiem, w którym nie ma miejsca na jeden ciąg zdarzeń i proste rozwiązania.

Heinz bez zbędnego roztrząsania podchodzi do swoich wewnętrznych problemów – z nutką żalu wspomina kiepskie relacje z synem, nie potrafi powstrzymać złośliwości i nieufności wobec ojca ani podszytej zazdrością kąśliwości wobec dawnej kochanki. Pozytywnego rysu dodaje mu tęsknota za zmarłą żoną, ale nie spodziewajmy się dowiedzieć się o niej czy ich związku czegoś więcej. Komisarz Heinz analizuje fakty, nie uczucia. Jego wewnętrzne rozterki pozwalają nam poznać go jako człowieka, ale nie mają wpływu na jego pracę. Mariusz Czubaj stworzył bohatera niedoskonałego, a przez to ludzkiego, który na przekór wewnętrznym rozterkom robi to, co potrafi jak najlepiej. Nie odpuszcza, śledzi, zadaje pytania, słucha. Miewa wątpliwości i bywa omylny, niemniej udaje mu się dojść do celu. Niemal od początku mamy do czynienia tylko z jego oglądem świata, z jego psychiką, podczas gdy motywy zbrodniarzy pozostają dla nas niejasne. Aż nastąpią wyjaśnienia profilera Heinza. Za plus poczytuję Czubajowi, że nie uczynił z profesji swojego bohatera protezy, na której opiera się cała fabuła. Zamiast tego postawił na wielowymiarowość i autentyzm.

Chociaż znam wcześniejsze powieści Mariusza Czubaja, dopiero w tej uderzyło mnie, że opisuje on męską stronę świata. I nie chodzi mi o to, że komisarz Heinz wieczorami pije piwo na lepszy sen, a wolny czas spędza na grze w kapeli rockowej lub trenowaniu karate. Nawet nie o pojawiające się od czasu do czasu w tekście „kurwy!”. Raczej o rywalizację, pokazanie się z pozycji silniejszego, o próby zdominowania lub wręcz przestraszenia tych, którzy pojawiają się nie na swoim terenie, oraz próby przeciwstawiania się takim naciskom. Heinz ma z tym zjawiskiem do czynienia nie tylko w półświatku, który bywa niekiedy źródłem pożytecznych informacji. Ale także w miejscu pracy, na komendzie policji. Także wszędzie tam, gdzie jest człowiekiem z zewnątrz – w Sandomierzu i w Warszawie. Jest to mocno wyczuwalne, gdy prowadzone przez Heinza śledztwo usiłują przejąć służby specjalne. Co ciekawe, siła fizyczna czy brutalność są drugorzędne w tej próbie sił. Są stosowane tylko wobec tych, którym nie wystarczają żelazna logika wywodów, słowne utarczki i zimna krew.

Słowem pisarstwo Czubaja nie przestaje mnie zaskakiwać, a jego bohater, Rudolf Heinz, z każdą nową powieścią staje się coraz bardziej wyrazisty i wciąż ma dużo do powiedzenia. Podobno w przygotowaniu jest tom czwarty. Już nie mogę się doczekać!

PS. 10 godzin i 20 minut tego nagrania uratowało mi życie podczas siekania, obierania, smażenia, gotowania, wycierania, zmywania, prasowania i innych niekończących się prac domowych :)

Za audiobook dziękuję wydawnictwu Biblioteka Akustyczna.

Na cztery ręce



Małgorzata Kalicińska, Basia Grabowska, Irena, wyd. W.A.B.

Boję się babskich powieści, bo zbyt często bazują na schematach i narzucają śmiech w momentach mało zabawnych. Jest jednak kilka autorek, które sobie cenię, m.in. Iwonę Menzel za kpiarskie poczucie humoru i bagaż życiowych doświadczeń, oraz właśnie Małgorzatę Kalicińską, która fenomenalnie oddaje rzeczywistość w jej zwyczajnej odsłonie – bez banału i mówienia, co jest słuszne, a co nie. „Irenę” Kalicińska napisała razem z córką, Basią Grabowską, i tak im to dobrze wyszło, że mogę się tylko domyślać, która z nich odpowiada za daną część książki. „Irena” bowiem to dwugłos, historia, która ma nie tylko dwie autorki, ale i narratorki, także matkę i córkę.

Dorota jest ekspresyjna, Jagoda trzeźwo ocenia rzeczywistość, trudno znaleźć dwie bardziej różne osobowości. W dodatku Dorota skrywa pewną tajemnicę, która – nieujawniona - ma wpływ na jej stosunki z córką. A te stają się gorsze i coraz bardziej wykraczają poza międzypokoleniowe nieporozumienia. Zwłaszcza że Jagoda to nie zbuntowana nastolatka, ale trzydziestoletnia, pewna siebie kobieta, uznany i ważny pracownik korporacji, której nie przeszkadza długi dzień pracy, jedzone w naprędce zupy w proszku czy obiad w postaci pizzy, a nawet wyjazdy integracyjne, których co prawda nie lubi, ale rozumie ich konieczność. Dorota w jej wieku dawno była matką, a prowadzenie własnego biznesu nie przeszkadza jej w robieniu gołąbków czy pysznych zup. W dodatku ma się do kogo przytulić, podczas gdy Jagoda wraca do pustego, choć własnego mieszkania. Obu daleko jest do ideału – momentami miałam ochotę potrząsnąć Dorotą za ślepy upór, a Jagoda wydawała mi się wręcz odpychająca w swoim perfekcjonizmie i poukładaniu, zwłaszcza gdy ujawniały się one wobec jej przyjaciół.

Relacja Doroty i Jagody, choć najważniejsza, nie jest jedynym wątkiem powieści. Bohaterki bowiem mają swoje zawirowania uczuciowe, zdrowotne i zawodowe. Podane w odpowiednich proporcjach składają się na to, co bliskie codziennym doświadczeniom kobiet w różnym wieku. Potrzeba miłości, akceptacji i samodzielności oraz spełnienia w pracy objawiają się inaczej u Doroty, a inaczej u Jagody, ze względu na ich wiek i osobowość. Obserwowanie ich obu nie nuży, a daje dużo do myślenia na temat związków ludzkich, bezbronności w uczuciach, wychowywania dzieci, starzenia się. Mogłoby być inaczej, gdyby akcja dotyczyła tylko i wyłącznie konfliktu pomiędzy matką a córką. Na czterysta stron to jednak stanowczo za mało i dobrze, że autorki poszły dalej.

Powieść ma jeszcze jedną bohaterkę – tytułową Irenę, przyszywaną ciotkę, która stara się pogodzić zwaśnione strony. Nie czyni tego wprost, nie opowiada się tylko po jednej ze stron. Dzięki tej postaci autorki dają głos jeszcze jednemu, powoli wykruszającemu się pokoleniu. Tak jakby chciały dać do zrozumienia, że zmieniają się systemy wartości, ale pewne sprawy są wciąż tak samo ważne dla ludzi.

Irena” to mocno osadzona w rzeczywistości powieść, chociaż brak w niej polityki z pierwszych stron gazet czy choćby wzmianki o popularnym, telewizyjnym show. Liczą się w niej ludzie, ich relacje z bliskimi, codzienność. I to jest to!

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 16 października 2012

Ził na bazie cadillaca


Francis Spufford, Czerwony dostatek, tłum. Jan Dzierzgowski, wyd. Muza
 
Kiedy byłam dzieckiem, wszystko, co radzieckie było po prostu ruskie, a ruskie znaczyło tyle, co głupie, szare i byle jakie. Po przeczytaniu „Czerwonego dostatku” zrozumiałam, dlaczego tak wiele milionów ludzi godziło się na tę szarość i nijakość (mam na myśli oczywiście mieszkańców Związku Radzieckiego) oraz chroniło ustrój, które tak sprawnie produkował niewydolne urządzenia. To prawda, że ludzie ci nie mieli po prostu innego wyjścia – ich prawa istniały tylko na papierze, upominanie się o nie było zbyt niebezpieczne także po śmierci Stalina. Jak to miało miejsce w Nowoczerkasku, gdzie otworzono ogień do protestującego z powodu podwyżek tłumu. Brak wolności wyboru miała osładzać wizja ciągłego wzrostu gospodarczego i produktywności, możliwość osiągnięcia tego samego poziomu życia, co w Stanach Zjednoczonych czy w zachodniej Europie. A nawet prześcignięcie go, bo w wydaniu radzieckim miał on dotyczyć wszystkich bez wyjątku. Trzeba tylko zacisnąć zęby, postarać się, jeszcze ciężej pracować...

Francis Spufford z godna podziwu precyzją skrupulatnością stara się dać nam wyobrażenie, jak funkcjonowała w różnych okresach radziecka gospodarka, jaka rolę mieli w jej rozwoju naukowcy, a jaką politycy (szczególnie partyjniacy, od których zależało wszystko, a którzy swojej pozycji nie zawdzięczali bynajmniej wiedzy na temat na temat funkcjonowania państwa), dlaczego kraj rządzony w imieniu robotników traktował ich jak najgorzej, a na rynku brakowało wołowiny. Autor skupił się zwłaszcza na latach 50. i 60., gdy jeszcze nic nie było przesądzone, a decyzją Nikity Chruszczowa, niegdyś prostego górnika, rok 1980 miał stać się rokiem niespotykanej do tej pory na rosyjskiej ziemi obfitości.

Czerwony dostatek” nie jest książka historyczną w ścisłym tego słowa znaczeniu, chociaż jak najbardziej bazuje na faktach. Przedstawia je na dwa sposoby, jako rzeczowe, pełne wyjaśnień wstępy do zbeletryzowanych rozdziałów, które pozwalają nam patrzeć oczami bohaterów. Co do tych ostatnich, to autor wykorzystał zarówno osoby żyjące naprawdę, jak i wytwory własnej wyobraźni. Bywa że Spufford ponownie wprowadza na scenę te same postacie, chociaż w innych konfiguracjach. Czasami zatrzymuje się przy nich na dłużej, by innym razem poświęcić im tylko wzmiankę. Dzięki tym chwytom „Czerwony dostatek” jest inną, spopularyzowaną odsłoną historii Związku Radzieckiego, w której większy nacisk kładzie się na ekonomię i jej specyficzne rozumienie w tym kraju, aniżeli na politykę. Chociaż tej ostatniej oczywiście nie sposób uniknąć. Zwłaszcza jej bezwzględności i potrzeby kontrolowania wszystkiego i wszystkich. To że sprawy, o których pisze Francis Spufford, nie są wyłącznie zmyśleniem, świadczy bogata bibliografia na końcu książki, a nawet odniesienia do konkretnych zdań w tekście.

Czerwonego dostatku” nie czyta się szybko. I całe szczęście. Takie książki, jak ta, otwierają oczy, poszerzają horyzonty i dorzucają zawsze coś nowego do wiedzy, którą powinien się legitymować każdy ciekawy świata człowiek. Niekoniecznie historyk i niekoniecznie ekonomista. Fikcja literacka ułatwia lepsze „wczucie się” w prawdziwe realia świata gospodarki planowej. Oddaje jej absurdy, które doprowadzały do zazdrości o plastikowe kubeczki made in U.S.A. czy do powstania nieoficjalnego zawodu „załatwiacza”, bez którego zakłady pracy mogłyby nie wykonać planu produkcji. Interesująca pozycja!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.

poniedziałek, 8 października 2012

Pod dwoma słońcami


 
Licia Troisi, Królestwa Nashiry. Marzenie Thalithy, wyd. Zielona Sowa

Licia Troisi odwołuje się do częstego w literaturze fantastycznej obrazu feudalnej społeczności, którą rządzą rytuał i skostniała tradycja, ludzi dzieli pochodzenie, szanse na lepszą przyszłość zależą od miejsca urodzenia, a różnice majątkowe są większe niż możemy sobie to wyobrazić. To również świat, który ceni naukę i zbiera każdy strzęp wiedzy. Lecz nie tylko nie udostępnia się ich wszystkim, ale nawet nie wyciąga wniosków ze zgromadzonych informacji. Kto tego próbuje – bo w końcu nawet na planecie Nashira nie brak ludzkich istot obdarzonych inteligencją - czeka go śmierć za herezję. I to okrutna, bo przez spalenie. Bezlitosne kary, często za byle głupstwo to chleb powszechny mieszkańców Nashiry, zwłaszcza Femtytów – jednej z dwóch ras zamieszkującej planetę, podległej Talarytom i traktowanej przez nich w bestialski sposób.

Talitha, główna bohaterka powieści Troisi, to osoba, która jest inna od swoich pobratymców. Wywodzi się z możnego, talaryckiego rodu, jednak nie jest zainteresowana rodowymi intrygami i powadzeniem pustego, dworskiego życia. Swojego osobistego służącego, niewolnika o imieniu Saiph, traktuje jak przyjaciela, choć musi to robić po kryjomu. Zmuszona do porzucenia marzeń, nadal pozostaje sobą – zdecydowaną na wszystko dziewczyną, czasem może zbyt porywczą, ale uparcie dążącą do celu, którym jest zadanie zlecone przed przedwcześnie zmarłą, ukochaną siostrę. Ze względu na te cechy i buntowniczy, lecz dobry charakter Talitha budzi natychmiastową sympatię.

Jednak tym, co najbardziej mi się spodobało i co wyróżnia „Królestwa Nashiry” spośród wielu innych fantastycznych opowieści, jest doświadczenie zawodowe Licii Troisi, wykorzystane przez nią do stworzenia oryginalnego przebiegu wydarzeń. Astrofizyczka pracująca w rzymskim obserwatorium (a po godzinach autorka bestsellerów) nie pisze bowiem, jak to zazwyczaj w takich książkach bywa, o cudownych przepowiedniach czy wizjach. Lecz w pomysłowy sposób opiera fabułę swojej powieści na zjawiskach astronomicznych i przyrodniczych. Gwałtowne zmiany klimatyczne i klęski głodu to tylko część wydarzeń, jakie mają miejsce pod wpływem dwóch słońc Nashiry i zmieniających się pomiędzy nimi oddziaływań. Niegdyś już taka sytuacja doprowadziła planetę do katastrofy. Większość jej obecnych mieszkańców żyje jednak w nieświadomości. Pozostali ignorują tę wiedzę i skutecznie eliminują tych, którzy chcieliby ją ujawnić i tym samym zagrozić ich pozycji.

Królestwa Nashiry. Marzenie Talithy” to całkiem fajna niespodzianka, nawet dla tych, którzy „zęby zjedli” na literaturze fantastycznej i sądzą, że nic nie jest w stanie ich zaskoczyć!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.
 
PS. A oto włoskie zapowiedzi książki
 
 
 
Marzenie Thality

piątek, 5 października 2012

Średniowieczne intrygi


 
Viviane Moore, Okręt przeklętych. Rycerze Sycylii, ks. III, tłum. Szymon Żuchowski, wyd. W.A.B.

Królestwo Sycylii, Księstwo Apulii, Księstwo Kapui – nazwy te brzmią nieco bajecznie, a jednak rzeczywiście te państwa istniały naprawdę, miały swoich królów, diuków, książąt, zawierały sojusze i musiały uważać na takie potęgi, jak Bizancjum czy Cesarstwo Niemieckie. Cyklem Rycerze Sycylii – od „Ludzi wiatru”, „Dzikich wojowników” po najnowszy (i nie ostatni!) tom, którym jest „Okręt przeklętych” - Viviane Moore barwnie i z rozmachem przywołuje odległe czasy późnego średniowiecza. Potrafi zachować równowagę pomiędzy wiedzą o epoce a jej atrakcyjnym przekazem w formie powieści detektywistycznej. Zdarza się, że jej bohaterowie cytują klasyków i odnoszą się do historycznych postaci im współczesnych (jak np. święta Hildegarda z Bingen). W ich codziennym menu brak amerykańskiego ziemniaka (jeszcze nie przypłynął do Europy), do mycia używają czarnego mydła (bo jego kolor zależał od znanego wtedy sposobu produkcji), a podczas walki na morzu boją się greckiego ognia – najbardziej tajemniczej i najgroźniejszej broni masowego rażenia jaką znało średniowiecze i starożytność. Jednocześnie, mimo wszystkich szczegółów świetnie obrazujących ten okres historii, autorka stawia na naturalny, pozbawiony archaizmów język. Owszem, zdarza się, że natrafiamy na jakieś nieznane nam słowo (jak np. falaryka lub dawne określenie epilepsji). Jego znaczenie znajdziemy razem z indeksem postaci historycznych na końcu książki, gdzie naprawdę warto zajrzeć.

Viviane Moore nie poprzestaje na znajomości minionych wieków. Wykreowani przez nią główni bohaterowie budzą sympatię, mężnie stawiają czoła okolicznościom, używają nie tylko siły mięśni, ale i rozumu. Łączy ich głęboka więź, jaka wytwarza się pomiędzy mistrzem a uczniem, jedynym opiekunem a powierzonym jego pieczy dzieckiem, w końcu młodzieńcem. W dodatku przeszłość obu – i stopniowo poznającego swoją prawdziwą tożsamość Tankreda, i uczonego Hugona z Tarsu – owiana jest tajemnicą, co samo w sobie dodaje tej opowieści smaczku. W trzeciej części serii Tankred i Hugo kontynuują swoją podróż na Sycylię. Statek, którym płyną, wiezie skarb – prezent angielskiego króla dla sycylijskiego władcy i jednocześnie łakomy kąsek dla piratów wszelkiej maści, także tych, których rejonem działania jest Morze Śródziemne. Bohaterom przyjdzie się także zmierzyć z dziwną atmosferą lęku i śmierci na pewnej nieprzyjaznej wysepce, która stała się siedzibą zakonników.

Pod względem fabuły „Okręt przeklętych” jest raczej przedłużeniem poprzedzającego go tomu niż odrębną częścią. Być może z tego powodu na początku nie porywa tak mocno, jak pierwsze dwa tomy. Dotąd bowiem od pierwszych stron książek Vivian Moore mieliśmy do czynienia z kryminalną intrygą. Teraz trzeba na nią trochę poczekać. Na to odczucie na pewno też ma wpływ dłuższa przerwa między ukazaniem się „Okrętu przeklętych” a poprzedzającym go tomem. W zamian czytelników czekają opisy średniowiecznych bitew morskich, których przebieg i ostateczny wynik zależą od wielu czynników, nie tylko od siły.

Opowieści Viviane Moore pulsują rytmem przygody. Jednak ze względu na to, że są pełne ciekawych szczegółów i odniesień do faktów, którymi przenoszą prosto w 12. wiek, należą do rozrywki z wyższej półki. Najlepiej czytać je jedna po drugiej. Aż żal, że na kolejne cztery tomy przyjdzie nam jeszcze poczekać!

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

środa, 3 października 2012

Ścigana!


 
Hanna Winter, Giń, wyd. Fabryka Słów

Giń” to thriller napisany przez niemiecka dziennikarkę i pisarkę. Jego akcja rozgrywa się współcześnie w Niemczech, ale nie dowiemy się niego zbyt wiele o niemieckim społeczeństwie i jego mrocznych sekretach. Także jedna wzmianka o drugiej wojnie światowej jest tylko ciekawostką historyczną, która akurat przyda się do realizacji celów mordercy, niczym więcej. „Giń” jest opowieścią bardzo konkretnie dotyczącą ścigania i ucieczki, relacji prześladowcy i jego ofiary. I jedno i drugie ma swoją historię wyniesioną z dzieciństwa i inne jej konsekwencje. Andreasa prześladować będzie jedno wyjątkowo okrutne wydarzenie, które już na zawsze zmieni jego psychikę i stosunek do pewnej grupy kobiet. Lara założy rodzinę, a źródeł osobistych niepowodzeń nigdy nie będzie szukać w przeszłości, tylko będzie się z nimi na bieżąco mierzyć. Kiedy los zetknie ich ścieżki, będzie się wydawać, że Lara jest kolejną, zupełnie przypadkową kobietą, która stanęła na drodze bestii torturującej i mordującej niewysokie kobiety o sięgających ramion kasztanowych włosach. Na pewno jest pierwszą, która zdołała mu uciec i uratować swoje życie. Jak się okazuje – nie na długo. Andreasem kierują bowiem w stosunku do Lary dużo głębsze motywy...

Bohaterów i ich losy poznajemy stopniowo. Bardziej wyeksponowaną postacią jest osoba Lary. Dzięki niej łatwiej nam sobie wyobrazić, jak gwałtowne może być wykluczenie ze znajomego, bezpiecznego świata, w którym może nie wszystko układa się po naszej myśli, ale większość zdarzeń jest przewidywalna i zwyczajna. Jak trudno zachować równowagę, gdy codziennym obowiązkom towarzyszą wspomnienia pełne grozy i troska o dziecko. Lara na nowo układa sobie życie, a ono daje jej kojącą rutynę, trochę radości i trochę trosk. Do czasu.

Hanna Winter pisze, nie zaciemniając przebiegu fabuły. Jedyne co ukrywa do końca, to tożsamość okrutnego mordercy. Wprowadza na karty książki tak wielu możliwych podejrzanych, że naprawdę trudno wytypować jakiegoś pewniaka. Zwłaszcza że pod koniec powieści autorka podsuwa tyle fałszywych, często podstępnie nachalnych tropów, że łatwo o pomyłkę. Szczerze mówiąc, kiedy zorientowałam się, że dałam się pisarce wodzić za nos, odetchnęłam z ulgą. Koniec „Giń” ma tak szybki przebieg, że sprawia wrażenie mocno niedopracowanego. Nie jest jednak tak źle, gdy to, co wydaje słabością powieści, służy temu, by sprytnie zmylić czytelnika. Zbyt proste rozwiązanie nie dałoby satysfakcji. Niemniej uważam, że zakończenie powieści jest jej najsłabszym punktem. Bo to mało prawdopodobne, by niewielka i w pewien sposób odizolowana społeczność nie wiedziała wszystkiego o rodzinnych więzach swoich członków.

Giń” czyta się szybko, także ze względu na prostą konstrukcję nadającą się na podstawę scenariusza filmowego. Dlatego idealnie sprawdzi się podczas podróży pociągiem, autobusem lub tramwajem. I chociaż czytałam lepsze thrillery, muszę Hannie Winter przyznać, że bez szczegółowych opisów tortur zadawanych przez Andreasa porywanym przez niego kobietom, autorka potrafi świetnie oddać nastrój bezsilności i strachu. Te fragmenty powieści naprawdę przerażają i to przez nie częściej zaczyna się patrzeć nieufnie na nieznajomych.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.