poniedziałek, 30 czerwca 2014

Jayne Amelia Larson, Woziłam arabskie księżniczki




Jayne Amelia Larson, Woziłam arabskie księżniczki. Opowieść szoferki o najbogatszych księżniczkach świata (oraz ich służących, nianiach i jednym królewskim fryzjerze), tłum. Dorota Malina, wyd. Znak Literanova

Prawdziwe księżniczki istnieją – są piękne, majętne i zagraża im niejeden smok. Jayne Amelia Larson miała okazję przyjrzeć im się z bliska podczas siedmiu tygodni pracy na rzecz saudyjskiej rodziny królewskiej przebywającej w tym czasie w Beverly Hills. Jej relacja nie jest do końca wierna, gdyż - jak wyjaśnia na samym początku – chciała uniknąć natłoku wielu postaci, oddać raczej ich charakter i specyfikę zachowania, aniżeli trzymać się kurczowo rzeczywistego przebiegu wydarzeń. Sądzę, że świetnie się to jej udało. Przynajmniej jest tak od około setnej strony, która w moim odczuciu jest prawdziwym początkiem tej historii.

Na wcześniejszych stronach Jayne Amelia Larson zajmowała się bardziej swoją osobą niż egzotycznymi pod względem bogactwa i zwyczajów Saudyjczykami. Zgodnie z charakteryzującym często amerykańskie książki stylem pisania, autorka drobiazgowo tłumaczy, kim jest, jak została szoferem, na czym polegają blaski i cienie tej pracy oraz jak przebiegała rekrutacja do lukratywnej posady kierowcy członków rodziny królewskiej. Zazwyczaj lubię takie uzupełnienie danej historii, bo często zawiera ono wiele praktycznych i ciekawych informacji. Jednak Larson w opisywaniu swojego życiorysu przeszła samą siebie i na początku książki raczej skupiła się na promocji własnej osoby (jest m.in. aktorką i producentką filmową, wciąż u progu kariery) niż na czymś, co miałoby związek z tytułem. Nie zdziwiłabym się, gdyby zrobiła to celowo.

Potem jednak dostajemy to, czego się spodziewamy – obserwacje kogoś, w czyje położenie łatwo nam się w czuć ze względu na rodzaj wychowania i styl bycia. W demokratycznych krajach nie jest na przykład przyjęte otwarte pogardzanie ludźmi i ignorowanie ich ze względu na statut społeczny – z czym Larson często spotykała się podczas tego zlecenia. Po lekturze „Woziłam arabskie księżniczki” mam wrażenie, że najmniej pochlebne różnice, które rzucały się autorce w oczy, wynikały częściowo z feudalnego charakteru saudyjskiej kultury (niewolnictwo w tym kraju zniesiono dopiero w latach '60, a kobiety do dziś nie mogą prowadzić tam samochodów i nie mają praw wyborczych), a częściowo z nieprawdopodobnej i nieograniczonej ilości pieniędzy, którą dysponowała królewska rodzina. Ogłupiłaby ona najprzyzwoitszego człowieka, zwłaszcza jeśli jej posiadanie nie wiązałoby się z jakimikolwiek obowiązkami. Jeśli dodam do tego, że członkowie tej rodziny, zwłaszcza ci płci żeńskiej, od małego niczego nie muszą sami robić, począwszy od sprzątania po sobie czy płacenia za własne zakupy (o nauce i jakiejkolwiek pracy nie wspominając), zrozumiałe stają się ich intrygi, wyładowywanie się na służących, zakupoholizm czy nagminne robienie operacji plastycznych. Larson spotykały też miłe niespodzianki, chociaż zazwyczaj ze strony niań i służących.

Woziłam arabskie księżniczki” jest interesującym rzutem oka osoby z zewnątrz na sposób życia, który nigdy nie będzie naszym udziałem i o którym mamy nikłe pojęcie. Oczywiście nie zaspokoi całej naszej ciekawości, ale da pewne pojęcie na temat bajecznie bogatych saudyjskich kobiet i powie coś o ich zachowaniu i możliwościach, z których korzystają poza ojczyzną. Nie jest to lektura ambitna, za to przystępnie napisana, w sam raz na wakacyjny wypad. Jej minusem jest sama autorka, która nadmiernie lansuje swoją osobę i raczy czytelników szczegółami ze swojej biografii, bez których jej książka mogłaby się spokojnie obejść.

Za to Larson chwali się, że stara się dostrzegać w Saudyjczykach także pozytywy, że nie patrzy na księżniczki w różnym wieku tylko jak na tłum bogatych, rozwydrzonych bab oraz że potrafi krytycznie spojrzeć sama na siebie podczas wykonywania absurdalnych i wyczerpujących poleceń wyłącznie z powodu nieokreślonej obietnicy wielkiego napiwku na koniec kilkutygodniowej pracy.

środa, 18 czerwca 2014

Stephen Kelman, Zabić gołębia




Stephen Kelman, Zabić gołębia, tłum. Wojciech Mitura, wyd. Drzewo Babel

Długo byłam przekonana, że „Zabić gołębia” jest powieścią kryminalną. A jednak nie, choć jej akcja ociera się o podejrzane sprawki, nielegalne działania, a nawet zbrodnie. Nie jest to – także z powodu tych wymienionych już powodów - książka dla dzieci, chociaż jej bohaterem i głównym narratorem jest sympatyczny jedenastolatek - ani nieprzeciętnie uzdolniony, ani wyróżniający się jakąś oryginalnością. Ot, zwyczajny miły dzieciak.

Harrison niedawno przybył do Anglii z Ghany razem z matką i siostrą. W domu została babcia, ojciec i najmłodsza siostrzyczka, Agnes, jeszcze niemowlę. Rodzina dobrowolnie godzi się na tymczasową rozłąkę w imię lepszej przyszłości. Zamienia swojskie, ale biedne, pozbawione perspektyw otoczenie na mieszkanie w wieżowcu pośród takich samych, otaczających go bloków. Na wyzwiska i przekleństwa stanowiące normalne słownictwo mieszkańców dzielnicy, pomazane ściany i młodociane gangi, które rządzą nawet schodami w przejściu. Wzdrygałam się, gdy czytałam fragmenty opisujące to angielskie, typowe blokowisko. Lecz gdy ja reagowałam niepokojem i strachem, pogodne oczy Harrisona Opoku tylko prześlizgiwały się po tej brzydocie, by dostrzec gołębia, któremu ukradkiem podsypywał jedzenie na balkonie, by wejść w komitywę ze szkolnymi kolegami i bawić się z jednym z nich w prowadzenie śledztwa w sprawie zadźganego nożem chłopca z ich szkoły. Wreszcie by pośmiać się ze słów starszej pani jeżdżącej specjalnym samochodzikiem i zaciekawić się tym, co właśnie usłyszał na lekcji od nauczyciela. Jego życie mimo okoliczności jest normalne, począwszy od notorycznych kłótni z siostrą po przejściową fascynację młodymi chuliganami.

Ale swoim śledztwem, podyktowanym współczuciem wobec zabitego chłopca, Harrison niechcący ściąga na siebie uwagę. Nieważne, że jest to raczej zabawa niż rzeczywiste zagrożenie dla sprawców zbrodni. Dla nastolatków z gangu czas dzieciństwa pozostał daleko w tyle, wszystko traktują jak najbardziej serio. Nie tolerują sytuacji, gdy ktoś próbuje być neutralny, stać obok, a tym bardziej, gdy choć trochę zdaje się mieszać do ich spraw. Stephen Kelman, który m.in. pracował jako opiekun społeczny i jak widać zna to środowisko, na ich przykładzie pokazuje, jak działają mechanizmy zastraszania, narzucania zbiorowej odpowiedzialności, stopniowego wciągania w przestępczy świat przy pomocy groźby, ale też i poprzez ofertę przynależności do wpływowej grupy. Harrison i jego siostra stają się mniej lub bardziej świadomymi adresatami tych zabiegów.

Podczas lektury najwięcej napięcia powoduje zastanawianie się nad dalszymi losami Harrisona, nad tym, czy jego dziecięcość i miłość najbliższych okażą się wystarczającą tarczą gotową go obronić przed złem. Jest czymś poruszającym obserwowanie cieszącego się każdym dniem Harrisona, życzliwego wobec ludzi i stawiającego na przyjacielskie kontakty w środowisku, które za swoje uważają młodociani przestępcy. Wbrew pozorom takich miłych, lecz bezbronnych dzieciaków jest tam dużo więcej. „Zabić gołębia” opowiada właśnie o nich, staje po ich stronie, choć nie daje podpowiedzi, jak je chronić. Na pewno nie pozwala skreślać je z góry za nieodpowiedni adres lub brak markowych adidasów.

Zabić gołębia” ujmuje zwyczajnością i prostotą przekazu, konfrontuje niewinność (pokazaną w sposób naturalny) z nieufnością, brakiem dojrzałości i łajdactwem. Wreszcie - pokazuje walkę dobra ze złem, której wynik nie jest tak jednoznaczny, jakbyśmy chcieli. Niestety.

Historia pozornie łatwa, która nie daje o sobie zapomnieć.

PS. "Zabić gołębia" to debiut powieściowy Stephena Kelmana. Nominowano ją do nagrody Desmonda Elliotta 2011 i The Man Booker Prize 2011.

piątek, 13 czerwca 2014

Marta Kisiel, Nomen omen



Marta Kisiel, Nomen omen, wyd. Uroboros

Nomen omen” to przykład na to, co się dzieje, gdy rozkochana we Wrocławiu i jego przeszłości polonistka z wykształcenia chwyta za pióro. Gdy pociąga ją nadnaturalna strona rzeczywistości, ale zamiast grozy wybiera dobry humor. W rezultacie serwuje lekką powieść, w której niespodziewanie pojawi się łaciński cytat, dyskretne nawiązanie do literatury czy migawka z oblężonego przez Rosjan miasta Breslau. Jej bohaterowie wybiorą się na poszukiwanie odpowiedzi na dręczące ich pytania do Ossolineum. Albo do miejskich parków, niegdyś cmentarzy, gdzie pod warstwą ziemi wciąż znajdują się groby mieszkańców Breslau, czego świadomość mają tylko nieliczni współcześni wrocławianie.

Nomen omen” rozpoczyna się niewinnie. Duża, płomiennowłosa i niezgrabna Salka Przygoda postanawia uniezależnić się od swojej ekscentrycznej i kłopotliwej we współżyciu rodziny. Wyjeżdża więc do Wrocławia, by podjąć tam pracę. Przy Alei Lipowej czeka na nią pokój w domu pewnej starszej pani, która zaczyna się... dwoić, a nawet troić(!). W dodatku pod tym adresem pojawiają się dziwne zakłócenia w postaci napisów lub szeptów w audycjach radiowych, podczas rozmów telefonicznych, a nawet w internecie. A co gorsza, do Salki dołącza nieznośny brat Niedaś. I w końcu także pewien bardzo przykry upiór z awersją do jasnych blondynek z warkoczami. I tego właśnie osobnika będą próbowali się zgodnie pozbyć bohaterowie tej książki. Salka i Niedaś przy okazji tej awantury dowiedzą się zadziwiających rzeczy na temat przeszłości swojej rodziny, poznają także sekret domu przy Lipowej.

Nie chcę zdradzać zbyt wiele. Historia co prawda nie jest specjalnie skomplikowana, ale autorka postarała się o elementy zaskoczenia. Tak poprowadziła fabułę, żeby różne rzeczy wychodziły na jaw w najmniej oczekiwanych momentach. Zawsze gdy spodziewałam się jakiegoś ogranego, schematycznego zagrania, ona wybierała całkiem inne rozwiązanie. Szkoda psuć jej starań. Skupię się więc na tym, co najbardziej rzuca się w oczy podczas czytania drugiej w dorobku Marty Kisiel książki. Przede wszystkim język – bardzo, bardzo potoczny, naszpikowany młodzieżowym słownictwem tak, że, chociaż jestem tylko kilka lat starsza od autorki, czułam się podczas lektury jak językowy dinozaur ;). Kilka zdań zrozumiałam po dopiero kilkakrotnym odczytaniu, np. że „(...) dwa centymetry solidnego akrylu z klasycznym francuzem (…)” oznacza sztuczne paznokcie z francuskim manicurem (str. 72). Cóż, można powiedzieć, że to książka dla młodzieży i mam za swoje. Mam jednak wątpliwości, czy młode pokolenie, które ma o wiele większy wybór dóbr kultury niż to urodzone w czasach PRL-u, będzie powszechnie znało znaczenie zwrotu „nie mirmiłuj”, rodem prosto z komiksów o Kajku i Kokoszu. Oczywiście mogę się mylić, bo te nadal są wydawane i sama kupuję je swojemu dziecku.

Druga sprawa to charakterystyczny styl, który wyróżnia się naprawdę fantazyjnymi porównaniami, bogatymi i bardzo rozbudowanymi określeniami rzeczy zwykłych i banalnych. Przykład: „Wkładając mocno znoszoną już kurtkę, zauważył, że jeden z guzików wykazuje niepokojące tendencje separatystyczne. (…) Niedaś nosił ją na grzbiecie już szósty rok i ani myślał zmieniać na nowszy model, dopóki ostatni szew trwał na posterunku. (…) przez cały cykl warował przed pralką, (…) pilnując, by jego skarb nie dostał nadmiernych zawrotów kołnierza podczas wirowania” (str. 50). A wszystko to o tej samej starej kurtce. Takich perełek jest w tekście dużo więcej. Mogę zaryzykować twierdzenie, że bez nich objętość książki skurczyłaby się o jedną trzecią. Lubiłam na nie natrafiać, chociaż bywały niekiedy tak pomysłowe, że czasami odciągały moją uwagę od przebiegu akcji.

Nomen omen” to jeden wielki językowy żart, kpina z konwencji horrorów i ich śmiertelnej powagi. Z fabułą wagi lekkiej, osobliwymi postaciami i o zdecydowanie rozrywkowym charakterze. Chociaż z przykrością zauważyłam, że wyrosłam już z tego typu historii, nie mogę nie docenić tej konkretnej za zręczne wykorzystanie wątków dotyczących przeszłości Wrocławia. Przy pomocy mapek na końcu książki, nawet czytelnik nie znający stolicy Dolnego Śląska trafi w opisywane miejsca i być może znów poczuje dreszczyk emocji.

środa, 11 czerwca 2014

Joanna Bator, Rekin z parku Yoyogi




Joanna Bator, Rekin z parku Yoyogi, seria Terra incognita, wyd. W.A.B.

Książki Joanny Bator zajmowały specjalne miejsce w mojej biblioteczce, jeszcze zanim pisarka zdobyła nagrodę Nike za „Ciemno, prawie noc” (paradoksalnie to jedyny jej tytuł, który dotąd czeka nieprzeczytany na półce). Wśród nich pierwsze i niepodzielne miejsce zajmuje „Japoński wachlarz” podsumowujący pierwsze lata pobytu Joanny Bator w Japonii. „Rekin z parku Yoyogi” jest w pewnym sensie kontynuacją „Wachlarza”. Felietony w nim zawarte mają wiele cech wspólnych z tekstami z pierwszego tytułu. Ale są też różnice. Nie tylko dlatego, że „Rekin ...” zawiera doświadczenia i spostrzeżenia autorki z innego, późniejszego okresu (wiele z nich opowiada o tsunami, które pochłonęło tysiące ofiar i doprowadziło do awarii elektrowni atomowej w Fukushimie). W moim odczuciu „Japoński wachlarz” jest z góry przemyślaną, zwartą całością, podczas gdy „Rekin z parku Yoyogi” ma bardziej przypadkowy charakter. To raczej zbiór tekstów powstałych w różnych okolicznościach i w wyniku zapotrzebowania na dany temat. Stąd jego odmienność.

Na pewno nikt nie potrafi tak opowiadać Japonii (celowo pomijam „o”) jak Joanna Bator. Patrzy na nią to okiem naukowca (jest w końcu antropologiem kulturowym z wykształcenia), to okiem wieloletniej mieszkanki Tokio. Jej najlepsze teksty powstają wtedy, gdy wykorzystuje te spojrzenia w mniej więcej równych proporcjach, a to zdarza się satysfakcjonująco często. Bator chwali się i to, że nie prześlizguje się nad niecodziennymi dla Europejczyka zjawiskami. Nie traktuje ich wyłącznie jako ciekawostek do odnotowania i dziwactw do zszokowania czytelników. Nie odbierając im prawa do egzotyczności, wnikliwie wyjaśnia skąd się wzięły – począwszy od tortów z bitą śmietaną i truskawkami na Boże Narodzenie, krzywe zęby przedstawicieli jednego z najzamożniejszych społeczeństw świata, aż po Godzillę od dziesięcioleci uparcie burzącą japońską stolicę, czy to w filmach czy w literaturze.

Japonia, jaka wyłania się z felietonów Joanny Bator, to nie tylko porządek i ład społeczny, które sprawiają, że ogółowi żyje się wygodniej i bezpieczniej. To także obraz niezwykle chłonnej kultury, która przyswaja i przetwarza w niewiarygodnym tempie, tworząc nową jakość i zachowując ciągłość z przeszłością, której my, Europejczycy, nie potrafimy dostrzec. Bo dla nas japońska tradycja to nie sposób myślenia i odbierania świata, ale zazwyczaj rzeczy materialne i płytkie: piękne kimona, eleganckie gejsze i samurajskie miecze, czyli tylko rekwizyty.

Wiedza Bator w tej materii jest głęboka i imponująca, szczególnie gdy pisze ona o zjawisku otaku, czyli wiecznych chłopcach, którzy nie odczuwają potrzeby kontaktów z prawdziwymi ludźmi (zwłaszcza z kobietami) i odrzucają presję zrobienia kariery na rzecz wirtualnego świata gier, mangi i anime. Część książki im poświęcona, o tytule „Heterotopie”, ma jednak pewną niewielką wadę – szczegóły, które powtarzają się po wielokroć w kolejnych rozdziałach. Wynika to najprawdopodobniej z tego, że część tekstów z „Rekina w parku Yoyogi” była już wcześniej publikowana w prasie jako odrębne artykuły. Z osobna każdy z rozdziałów „Heterotopii” to prawdziwa perełka i kopalnia wiedzy, czytane naraz – mogą znużyć. Lepiej je sobie dawkować stopniowo, co naprawdę nie jest łatwe po przeczytaniu „Niesamowitości” i „Alegorii”, dwóch pierwszych części książki. Bo Bator potrafi uwieść Japonią jak nikt inny!

wtorek, 10 czerwca 2014

Marco Malvaldi, Gra w ciemno



Marco Malvaldi, Gra w ciemno, tłum. Paweł Bravo, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Za niepozorną okładką „Gry w ciemno” kryje się klasyczna powieść kryminalna, w której największe znaczenie ma spostrzegawczość, inteligencja i umiejętność wyciągania wniosków. Te walory reprezentuje sobą barman Massimo, który przez przypadek bierze udział w odkryciu zwłok młodej dziewczyny, podrzuconych do kontenera na leśnym parkingu. Powieść zaczyna się właśnie od tej sceny, a potem... trzeba trochę poczekać, wczuć się w specyfikę włoskiego baru w niewielkiej nadmorskiej miejscowości.

W dzień to miejsce świeci pustkami, chyba że akurat okupują je złaknieni słońca turyści z północnej Europy. Wieczorami tętni życiem aż do późnych godzin nocnych. Jednak nie ci goście są obiektem uwagi Malvaldiego, który umieszcza ich w bardzo dyskretnym tle, lecz czterech krzepkich staruszków. Jeden jest nadal aktywny zawodowo - prowadzi restaurację, inny znowu jest rodzonym dziadkiem Massima, co wprowadza między ich relacje dodatkowe smaczki. Czas upływa starszym panom przy filiżankach czarnego espresso, czytaniu gazet, wymienianiu plotek i grze w karty. Bez ich uwag Massimo również doszedłby prawdy, ale muszę przyznać, że ich obecność po pierwsze nie odbiera książce tempa, a po drugie dodaje jej nieodzownego kolorytu.

Akcja książki jest poprowadzona prosto aż do punktu kulminacyjnego, w którym wszystko zaczyna nabierać sensu. Jedyną retrospekcję znajdziemy na samym jej początku. Powieść nie jest tak skonstruowana, by to czytelnicy mieli odkryć sprawcę (aczkolwiek mogę się mylić i komuś to się to uda). Nie mają też wglądu we wszystkie myśli głównego bohatera. Jego działania i wnioski mogą zaskakiwać, dopóki ich nie wyartykułuje. Warstwa psychologiczna i opisowa „Gry w ciemno” jest zredukowana do niezbędnego minimum. I chociaż dowiemy się tego i owego o Massimie, jego przeszłości i cechach charakteru (nie jest aniołkiem!), najważniejsza okaże się jego błyskotliwość – coś czego brakuje komisarzowi Fusco, przedstawicielowi miejscowej policji. Właśnie to wszystko sprawia, że uważam „Grę w ciemno” za przykład klasycznego kryminału.

Chociaż lubię, gdy powieść kryminalna staje się czymś więcej niż poszukiwaniem sprawcy zbrodni, muszę przyznać, że Malvaldi, wracając do źródeł tego gatunku, zrobił dobry ruch. Jego książkę czyta się świetnie i szybciutko. Jest jeszcze coś. Podglądanie czyjegoś sprawnie działającego i logicznego umysłu jest dla mnie zawsze wielką frajdą. "Gra w ciemno" ją daje.

PS. Skąd tłumacz wytrzasnął słowo „bryzka”? O ile „balony” na określenie dużych piersi mogę wytłumaczyć stylem, tak od „bryzki” bolą mnie zęby. W moich słownikach PWN-owskich go nie znalazłam.

http://www.zbrodniawoficynie.pl/

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Promocja aplikacji mobilnych

Jak Aplikacje mobilne podbijają świat
Codziennie na całym świecie pobiera się tysiące aplikacji mobilnych z portalu Google Play.
W samym 2013 roku ilość pobrań przekroczyła 50 miliardów (źródło: mashable.com). Z każdym rokiem ilość pobrań aplikacji mobilnych rośnie, a deweloperzy starają się dotrzeć
i zaprojektować aplikacje, które wpasują się w gusta wybrednych użytkowników.
Co za tym idzie promocja aplikacji mobilnej jest zatem coraz trudniejsza ze względu na rosnącą konkurencję i wypozycjonowanie liderów rynku (np. Endomondo w rynku aplikacji sportowych).
Można sobie zadać pytanie jak wypromować aplikację mobilną? Jaka promocja aplikacji mobilnych będzie najbardziej skuteczna?
Gdzie i w jakich mediach zakupić emisję? Jak intensywnie promować aplikację mobilną?
Komu powierzyć promocję naszej nowej aplikacji mobilnej?

Stworzenie aplikacji to dopiero pierwszy krok do sukcesu.
Proces tworzenia aplikacji mobilnej jest dosyć skomplikowany. Zaczyna się od projektowania graficznego, optymalizacji UX oraz funkcjonalności samej aplikacji. Schemat i zakres działania, dopasowanie do wersji systemów operacyjnych oraz ustalenie modelu biznesowego, a co za tym idzie ceny, spędza autorom i developerom sen z powiek.
Podczas planowania aplikacji powinniśmy zadać sobie takie pytanie:
Czym nasza aplikacja mobilna ma się wyróżnia na tle konkurencji.
Czy nasza aplikacja będzie atrakcyjna dla użytkownika?
Co użytkownik będzie miał dzięki instalacji naszej aplikacji?
Istnieją przecież setki bardzo podobnych do siebie aplikacji sportowych, żywieniowych, personalnych trenerów lub GPS.
Bardzo ważnym elementem jest przemyślenie elementów wyróżniających naszą aplikację, czyli na przykład opcji darmowego pobrania, wdrożenia opcji freemium, dodatkowych bonusów.
Podczas planowania aplikacji warto skorzystać z doświadczonych porad agencji oraz deweloperów, którzy zajmują się aplikacjami na co dzień. Osoby te lub firmy posiadają bogatą wiedzę na temat użyteczności oraz funkcji, jakie są w danych aplikacjach pożądane przez użytkowników. Pomoc takich firm pomoże nam zaoszczędzić sporo pieniędzy na przyszłych działaniach promocyjnych lub też dostosowywaniu źle zaprojektowanej aplikacji.

Dotarcie z aplikacja do grupy docelowej
Promocja aplikacji mobilnej wiąże się głównie z dotarciem informacją o aplikacji do zainteresowanej grupy docelowej.
Grupę docelową powinno określić się na samym początku podczas planowania aplikacji. Wielkość i potencjał grupy docelowej pomoże nam oszacować zasięg dotarcia, który przełoży się w efekcie na ilość pobrań aplikacji.
Zadając sobie pytanie jak wypromować aplikacje mobilne powinniśmy zatem określić grupę docelową oraz jej potencjał. Promocja aplikacji mobilnych może zostać wsparta wykonaniem badania rynku i określeniem, gdzie w Internecie nasza grupa docelowa spędza najwięcej czasu, a co za tym idzie, gdzie należy kierować przekaz i komunikat o naszej istnieniu naszej aplikacji.

Określenie celów i przygotowanie planu promocji
Określenie celów i przygotowanie planu promocji pomoże nam zaplanować sposób, w jaki przebiegać ma promocja aplikacji mobilnej. Przygotowanie listy źródeł, form promocji, mediów oraz zaplanowanie harmonogramu pomoże profesjonalnie przygotować i zaplanować cały proces promocyjny.
Skuteczny plan promocji powinien zawierać zarówno formy i źródła promocji jak również budżet oraz wyznaczenie osoby odpowiedzialnej za całość prowadzonych kampanii i działań.

Dywersyfikacja i optymalizacja kanałów promocji
Dywersyfikacja źródeł promocji w dzisiejszych czasach jest standardem. Jednak wiele firm nadal korzysta z usług agencji, które nie dopuszczają innych form reklamowych niż stare najprostsze metody (mailing, adwords).
Oczywiście te formy promocji także są skuteczne, lecz nie nadają się do promocji wszystkich typów aplikacji mobilnych.
Trzeba pamiętać, iż aplikacje mobilne nie są usługą zwyczajną. Instalując aplikację użytkownik oddaje część swojej prywatności. Daje nam kredyt zaufania, który zmarnowany może kompletnie pogrążyć naszą aplikację.

Case Study:
Firm XYZ wykonała aplikację dla dzieci, która była niedopracowana pod kątem użyteczności oraz graficznym.
Koszt wykonania aplikacji: 30.000 zł
Ilość pobrań aplikacji: ponad 100.000
Ocena aplikacji: 3 / 5 (ponad 800 głosów)

Wdrożenie poprawek nie zmieniło wiele. Złe oceny wciąż zostały. Poprawki pomimo, iż wdrożone zmiany nie odbiły się szerokim echem.
Najlepsza opcja wyjścia z sytuacji: stworzenie nowej aplikacji w wersji 2.0 oraz jej intensywna promocja.


Materiały: B.I.G. Agency



wtorek, 3 czerwca 2014

Masz prawa, człowieku. Picture book na podstawie Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka




Masz prawa, człowieku. Picture book na podstawie Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, wyd. Tamaryn

Cieszy mnie, że wydawcy coraz częściej widzą w dzieciach nie tylko odbiorców słodkich historyjek o kucykach czy innych stworzonkach, albo przygodowych o wikingach i żółwiach ninja. Że nie unikają tematów uważanych za zbyt trudne i abstrakcyjne, do których podobno trzeba dorosnąć, żeby je zrozumieć. Okazuje się, że wystarczy ciekawa forma przekazu, opisy, w tworzeniu których używany jest język prosty, konkretny, odwołujący się do pojęć i sytuacji znanych dzieciom z codzienności – i gotowe! W ten nurt wpisuje się właśnie pozycja „Masz prawa, człowieku” wydana jako książka, w której dużą rolę odgrywają ilustracje, każda stworzona ze smakiem przez innego artystę. Wybranych z Deklaracji Praw Człowieka haseł jest kilkanaście, a wszystkie odnoszą się do każdego człowieka bez względu na to, czy jest on pełnoletni czy nie. W rezultacie otrzymaliśmy świetną pozycję dla dzieci – głównie tych w wieku szkolnym, ale też i dla starszych przedszkolaków.

Jest tylko jedno ale. Rola dorosłych jako tych, którzy daną książkę dziecku podsuną, będą o niej rozmawiać, nie wykręcą się od wspólnej lektury. „Masz prawa, człowieku” przyda się do tłumaczenia, jak się mają prawa człowieka do tego, że nie wolno zabierać koledze zabawki albo dlaczego ukochana ciocia mieszka teraz w Anglii. Pomoże wyjaśnić, że zapis o tym, że nie wolno nikogo zmuszać do pracy, bynajmniej nie oznacza, że nie trzeba sprzątać własnego pokoju. Bez naszego, dorosłych, udziału pięknie wydane publikacje jak ta mogą stać nieotwierane na półce, a być może – nawet nie trafią do naszego domu. Szkoda by było, prawda?


Ilustracja: Kacper Dudek.  Własność: Wydawnictwo Tamaryn (ze strony https://www.facebook.com/wydawnictwo.tamaryn)


Autorzy ilustracji: Anita Andrzejewska, Jan Bajtlik, Małgorzata Bieńkowska,Marcin Bruchnalski, Iwona Cała, Kacper Dudek, Maria Ekier, Piotr Fąfrowicz, Anita Graboś, Tomasz Kozłowski, Krystyna Lipka-Sztarbałło, Piotr Nagin, Andrzej Pilichowski-Ragno, Joanna Rusinek, Anna Sędziwy.

Opracowaniem tekstu zajęły się Małgorzata Węgrzecka, redaktor naczelna literackiego magazynu dla dzieci „Świerszczyk", nowoczesnego czasopisma z prawie 70-letnią tradycją oraz Iwona Zabielska - wydawca książki, doświadczony manager kultury, przez lata związana z branżą wydawniczą (m.in. z Edipreesse Polska, Zwierciadło, Stopklatka).
(dwa ostatnie akapity - informacja prasowa)

Mira Jakowienko, Żona enkawudzisty. Spowiedź Agnessy Mironowej




Mira Jakowienko, Żona enkawudzisty. Spowiedź Agnessy Mironowej, tłum. Dorota Bal, wyd. Znak Horyzont

Agnessie Mironowej, żonie jednego z wielu funkcjonariuszy radzieckiej NKWD, przypadł w udziale los na pewno niezwykły, ale czy aż tak wyjątkowy w porewolucyjnej Rosji, żeby go uwieczniać? Nie należała ani do osób decydujących, ani zaangażowanych politycznie, a jej wpływy ograniczały się do możliwości wysłania paczki z żywnością rodzinie czy do tego, kogo ze sobą zabierze pociągiem do Moskwy. Nie próbowała zmieniać świata, tylko zręcznie się do niego dostosowywała, korzystając z wszelkich udogodnień bez oglądania się na ogół. A jednak to niezależna duchem Agnessa Mironowa stała się jednym z tych wiarygodnych i spostrzegawczych świadków epoki, która zanim odeszła do przeszłości, pociągnęła za sobą tak wiele ofiar. Uprzywilejowana pozycja żony wysokiego rangą funkcjonariusza okazała się tylko odroczeniem tego, co stało się udziałem milionów obywateli sowieckiej Rosji. A wiadomo – upadek z wysoka jest bardziej dotkliwy i pociąga za sobą inne konsekwencje.

Agnessa Mironowa jest szczera, swobodna, pozostaje sobą do ostatniej strony – inteligentna, ale zdecydowanie nie intelektualistka, wielbicielka pięknych przedmiotów, romantyczka w sferze uczuć (ale tylko do pewnego momentu), obojętna na ideologię, pełna życiowej energii i pragmatyczna w sposób wstrząsający dla kogoś, kto nie przeżył rosyjskiej rewolucji, lat Wielkiego Terroru, wojennej biedy, zesłania do łagru. Owszem, szuka usprawiedliwień dla ukochanego męża, jest za to zapiekłą antystalinistką. Gwałtownie protestuje, gdy słyszy, że „najgenialniejszy” - jak nazywa z przekąsem Stalina - nic nie wiedział o przeprowadzanych czystkach i sfingowanych wyrokach.

Wspomnienia Agnessy Mironowej utrzymane są w bardzo intymnym, czasem niemal frywolnym tonie. Pozbawione dystansu, jaki wkrada się pomiędzy dziennikarza a osobę, z którą przeprowadzany jest wywiad. Z wtrętami, które mają wartość tylko dla samej rozmówczyni (np. opisy sukien), a jednocześnie nadają szczególny rys opowiadanej przez nią historii, nie zacierając jej uniwersalności. Łatwo ulec wrażeniu, jakby siedziała tuż obok i snuła swoje opowieści tylko dla nas. Ma to swoją przyczynę. Mira Jakowienko, jak się okazało pod koniec lektury, nie była dziennikarką poszukującą tematu, ale uzdolnioną literacko przyjaciółką Agnessy, zaangażowaną w spisywanie wspomnień ludzi wywożonych nocą do aresztów śledczych, a potem do łagrów. Przyznaję, że zabrakło mi tej informacji na początku książki. Tak, jak tego, kim jest Irina Szerbakowa, która omawia walory tekstu Jakowienki, uwzględniając historyczną perspektywę. Oraz skąd w książce dodatkowy rozdział poświęcony stowarzyszeniu Memoriał, które zajmuje się prawami człowieka i ofiarami radzieckich represji. Przy pomocy internetu ustaliłam, że Szerbakowa jest pracownicą Memoriału, a metodą dedukcji doszłam do tego, że wspomnienia Mironowej należą do archiwum tej organizacji. To tylko szczegół techniczny, ale przydałby się choć jedna strona wprowadzenia, która połączyłaby te części książki w całość. Zwłaszcza rozdział o Memoriale wydaje się zupełnie przypadkowo dołączony do reszty.

Niemniej jest to wspaniała lektura! Życiorys Agnessy długo czyta się jak romans, w którym dla głównej bohaterki najważniejsze jest, by błyszczeć, przyciągać męskie spojrzenia, kochać i być kochaną, gorąco i namiętnie. Tyle że w tle są trupy wieszanych (przez białych), rozstrzeliwanych (przez czerwonych), zmarłych podczas wielkiego głodu i obgryzanych przez jeszcze żyjących. Wreszcie aresztowanych w nocy, wywożonych, skazywanych na obozy pracy lub rozstrzelanie. Przez takich jak drugi mąż Agnessy, enkawudzista. Ona sama przez dłuższy czas żyje w komunistycznym raju, pośród obfitości rozrywek, jedzenia, upojona władzą, jaką daje jej pozycja Mironowa, jej największej miłości. Nie interesuje się „obowiązkami” męża, woli go rozśmieszać.

Ta romantyczna historia ma jednak ciąg dalszy, już nie tak radosny. A jednak rozpieszczana przez los, niekiedy kontrowersyjna z punktu widzenia moralności Agnessa imponuje hartem ducha i zaradnością – i wtedy, gdy dowiaduje się o wyroku Mironowa, gdy musi dzielić pokój z obcymi ludźmi i gdy na skutek donosu trafia do kazachskiego łagru. W jakiś sposób opowieść Agnessy Mironowej jest triumfem życia i pierwotnych instynktów, które przeprowadziły bohaterkę przez zdradliwe meandry historii, które pochłonęły tak wielu innych (chciałoby się powiedzieć, słusznie czy nie, lepszych, mądrzejszych i zdolniejszych). Polecam - w duchu Agnessy – z całego serca!