wtorek, 27 listopada 2012

Paolo Bacigalupi, Zatopione Miasta



Paolo Bacigalupi, Zatopione Miasta, tłum. Łukasz Małecki, wyd. Wydawnictwo Literackie

Bacigalupi zajrzał w przyszłość i to, co tam ujrzał, nie napawa optymizmem. Zmiany klimatyczne sprawiają, że tam, gdzie dotąd zimą padał śnieg, lepki upał przylega do skóry, dzikie pnącza ocierają się o wystrzępione ubrania, woda w rozpadliskach gnije i pokrywa się zieloną rzęsą. Tropikalna roślinność przyciąga tu egzotyczne zwierzęta – aligatory oraz zmutowane wilkojoty. Pośrodku tej dziczy tkwią Zatopione Miasta. To podtapiana przez ocean, olbrzymia miejska aglomeracja, rozbierana na surowce wtórne, dewastowana, zryta pociskami, opanowana przez dzikie zwierzęta i młodocianych żołnierzy. To ścierwa wojny, których nikt nie chce poza generałami i pułkownikami ze zwalczających się nawzajem frakcji. Postrach wieśniaków, którzy uprawiają wokół Zatopionych Miast swoje poletka ze złudną nadzieją, że nikomu nie będzie się chciało pokusić o ich nędzną zawartość. Cały ten region to pułapka bez wyjścia. Jego granice są szczelnie obstawione genetycznie zmodyfikowanymi hordami żołnierzy tych rządów i korporacji, które nie chcą, by konflikt rozlał się na resztę terytorium, które niegdyś nosiło wspólną nazwę Stanów Zjednoczonych.

Proza Bacigalupiego bardzo przekonująco odmalowuje koszmar ludzi, którzy ugrzęźli na tym kawałku ziemi, pozbawieni nadziei na jakąkolwiek zmianę. Sami godni współczucia, nie obdarzają nim jednak słabszych od siebie i bardziej pokrzywdzonych przez los. Cała ta książka opowiada o brutalności i zdziczeniu obyczajów, o ogromnym strachu przed niepewnym jutrem i niechęci wobec obcych oraz o przedwczesnej, wymuszonej okolicznościami dorosłości. W takim świecie znalazła się Mahlia, uciekinierka z Zatopionych Miast, córka miejscowej i chińskiego rozjemcy, jednego z wielu, którzy próbowali powstrzymać upadek Zatopionych Miast. Historię tego miejsca poznajemy stopniowo poprzez wspomnienia Mahlii. Ale nawet ona nie wie, co dokładnie było przyczyną konfliktu, który przerodził się w partyzancką wojnę z udziałem dzieci i nastolatków. Niemniej to jedne z najciekawszych fragmentów powieści, które nadają opowiadanej historii głębszą perspektywę i ostatecznie uświadamiają czytelnikowi powagę sytuacji. Tak jak okręty rozjemców nie wróciły ani po Mahlię i jej matkę, tak dziewczynę i jej przyjaciela Mouse'a nie zbawi żaden cud. Mahlia jest przyzwyczajona do samodzielności i podejmowania szybkich, pozbawionych etycznych wątpliwości decyzji. Kiedy więc na bagnach spotyka rannego, zmutowanego żołnierza, wie, że jest on jej jedyną szansą na opuszczenie Zatopionych Miast i normalne życie. To początek wielu dramatycznych wydarzeń, których stawką jest lojalność i przyjaźń.

Autor poprowadził akcję w taki sposób, że połyka się ją łapczywie. I tak sugestywnie, że emocje bohaterów stają się naszymi, a otaczającą ich wilgoć, gorąc i brud – niemal czujemy na własnej skórze. Postępowanie pierwszoplanowych bohaterów nie jest do końca przewidywalne, bez względu na to po czyjej stronie stoją i jakie kierują nimi motywy, gdyż pisarz zadbał o ich wielowymiarowość i psychologiczny autentyzm. Jedną z najciekawszych postaci w książce jest doktor Mahfouz, którego postawa i umiejętności reprezentują niedostępny świat cywilizacji i kultury. Dla Mahlii spotkanie go było lekcją innego życia, chociaż doceniła ją dużo później.

Nietrudno znaleźć w powieści Paolo Bacigalupiego kilka analogii do współczesności – poprzez afrykańskie dzieci-żołnierzy, pokojowe misje, którą budzą uśmiech politowania watażków trzymających w szachu cywilów, po brutalność i agresję, które zbyt często wygrywają z cywilizacją. Mimo to perypetie Mahlii dają pewną nadzieję na to, że indywidualnym losem można pokierować według własnego uznania. A przynajmniej spróbować to zrobić. To jeden z ważniejszych powodów, dla których „Zatopione Miasta” przeczytałam jednym tchem!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Amy Stewart, Zbrodnie robali


 
 
Amy Stewart, Zbrodnie robali, tłum. Dariusz Wójtowicz, literatura faktu poza seriami, wyd. W.A.B.

Krzyczysz w niebogłosy, kiedy widzisz na ścianie cień albo gdy coś szybko przepełza po podłodze? Na myśl, że możesz dotknąć czegoś śliskiego, wijącego się lub pokrytego masą włosków – wzdrygasz się z obrzydzenia? Masz rację! Bo chociaż robale są pożyteczne i bez nich nasz świat przestałby istnieć, wiele z nich potrafi nieźle uprzykrzyć nam życie. A czasem nawet go pozbawić.

Zbrodnie robali” Amy Stewart nie są fachowym przewodnikiem po świecie owadów ani poradnikiem medycznym. To zbiór zwięźle przedstawionych ciekawostek dotyczących stworzeń, których albo nie dostrzegamy gołym okiem, albo nie zwracamy na nie większej uwagi. Dopóki nie ugryzą, nie złożą jaj, nie zaczną zjadać naszych książek czy mebli lub nie wstrzykną trucizny. Amy Stewart swobodnie rozciąga definicję „robali” nie tylko na owady, ale również na pajęczaki, skąposzeczty i jeszcze inne. Łączy je to, że pełzają, bzykają, latają i... szkodzą. Bywa, że „tylko” niszczą uprawy i lasy, kiedy indziej przenoszą groźne choroby lub pasożytują w naszych ciałach. Ich jad może sprawić nam wielki ból, wywołać wysypkę lub... zabić! Autorka przygląda się po kolei przedstawicielom różnych gatunków – tym groźnym, jak i tym tylko dokuczliwym. Od czasu do czasu zaczyna rozdział od przytoczenia konkretnego przypadku, który spotkał daną osobę. Kiedy indziej sięga po opisy klęsk żywiołowych i pandemii lub wymienia niespodziewane skutki odkryć geograficznych i wymiany handlowej między kontynentami. Zajmująco podaje zgromadzone przez siebie wiadomości, ujawnia nieznane szerzej lub zapomniane już fakty – jak na przykład wyprawa ratunkowa prowadzona przez Henry'ego Mortona Stanleya niechcący rozwlokła po Afryce śpiączkę i wywołującą ją muchę tse-tse lub który to amerykański szkodnik wstrząsnął przemysłem winiarskim w Europie i omal go nie zniszczył raz na zawsze, kto wykorzystywał pszczoły i osy jako broń biologiczną oraz jak zwykłe filtrowanie wody powstrzymało groźną epidemię na Czarnym Lądzie.

Dziwne zwyczaje godowe, niezwykłe zdolności przystosowawcze, cykl życiowy, który wspomaga pracę... kryminologów – książka Amy Stewart to kopalnia informacji wywołujących na przemian ekscytację i gęsią skórkę. Bez zbytniego rozwodzenia się udowadnia, że teoria głosząca człowieka panem stworzenia jest tylko naszym pobożnym życzeniem. Zwłaszcza że bywają gatunki, które człowieka po prostu ignorują (z 4 tysięcy gatunków wszy na ludziach „chcą” żerować tylko 3 z nich), a inne są mało wrażliwe na próby pozbycia się ich z naszych domów czy ciał.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

piątek, 23 listopada 2012

Roma Ligocka, Dobre dziecko


 
Roma Ligocka, Dobre dziecko, wyd. Wydawnictwo Literackie

Dobre dziecko” niesie ze sobą duży emocjonalny ładunek, stąd nic dziwnego, że Roma Ligocka dopiero teraz, lata po wydaniu „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku” zmierzyła się z kolejną częścią swojego życia. Jej historia porusza i pozostaje długo w pamięci. Ponieważ to, o czym Roma Ligocka pisze w „Dziewczynce w czerwonym płaszczyku” i w „Dobrym dziecku” ma jeden wspólny mianownik – wspomnienia oparte na prawdziwych przeżyciach. W przeciwieństwe do innej literatury wspomnieniowej te dwie pozycje jednak, chociaż cofają nas w lata wojenne i powojenne, odbieramy bez czasowego dystansu, zupełnie jakby autorka wciąż przechowywała w głębi swojej psychiki maleńkie dziecko, a później nastolatkę. Jej odczuć nie zatarło kilka dziesięcioleci, które dzielą opisane wydarzenia od współczesności. Sugeruje to zresztą rozpoczęcie i zakończenie książki, rodzaj klamry opasującej ten swoisty powrót do przeszłości, jakim jest „Dobre dziecko”, a pisanej z pozycji osoby dorosłej, dojrzałej, a jednak pełnej uczuciowego niedosytu.

Zetknięcie z autetytycznym cierpieniem, niedotykającym nas bezpośrednio i opisanym tak wiarygodnie daje dużo czytelniczej satysfakcji, ale z drugiej strony, tak po ludzku, budzi współczucie. Nadmierna wrażliwość, brak poczucia bezpieczeństwa i stałości czegokolwiek w życiu, próby rozmowy o wojnie z kimś dorosłym kwitowane zawsze (bez złej woli!) - Po co wracać do tych okropności? To już minęło. I jeszcze związek matki z innym, żonatym mężczyzną – źródło wstydu, upokorzenia, lęku przed utratą najbliższej osoby, a nawet fizycznego wstrętu. To niebezpieczny koktajl dla dorastającej, trzymającej się na uboczu i mającej swój wewnętrzny świat dziewczynki. Zaczytanej w książkach i marzącej o karierze aktorki lub malarki. Wertującej jedyny ocalały pamiętnik babci, Anny Abrahamerowej. Śniącej nocami o uciekaniu przed Niemcami, w dzień przywołującej pamięć zmarłych tragicznie krewnych, w tym babci, tym razem matki ojca, która w getcie wepchnęła maleńką Romę pod stół (ratując jej tym życie) zanim została wywleczona z mieszkania i zabita.

Podstawą fabuły „Dobrego dziecka” jest silna więź między matką i córką, której istnienie nie wyklucza niestety nieporozumień i barier między nimi obiema. Autorka przytacza okoliczności, które towarzyszyły stopniowemu oddalaniu się ich od siebie. Mimo troski jednej o córkę. Mimo wręcz fizycznej potrzeby obecności matki drugiej. Mimo miłości, którą do siebie czuły. Żal dorosłej kobiety, która pragnie ułożyć sobie na nowo życie i mieć własną rodzinę, zderzał się z nieuświadomionymi do końca potrzebami osieroconej nastolatki. Chociaż traumatyczne przeżycia wojenne nie ułatwiały ich stosunków, ich zachowania wydają się dziwnie znajome, pobrzmiewa w nich echo rozmów toczonych na domowym froncie wielu rodzin. Gdzie wzajemne, choć niezamierzone ranienie jest na porządku dziennym, mimo że odbywa się wbrew chęciom i wprowadza wrzenie w międzypokoleniowe relacje. Nie odnoszę wrażenia, żeby Roma Ligocka piętnowała swoją matkę lub kierowała w jej stronę oskarżenia. Autorka „Dobrego dziecka” odnosi się do sytuacji, gdy najbliższa nam osoba, nieważne czy dziecko czy ktoś dorosły, staje się mimowolnie źródłem cierpienia. Sytuacji, która przerasta zaintersowanych i z której trudno znaleźć wyjście. Może nam, żyjącym w czasach pokoju, z dostępem do fachowej literatury będzie łatwiej wyrwać się z tej matni?

Premiera 29 listopada.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

środa, 21 listopada 2012

Konkurs Fabryki Słów na grafikę!

Wydawnictwo Fabryka Słów ogłasza konkurs na grafikę ze świata "Czerwonej mgły" i "Czarnego Horyzontu".
Technika prac dowolna.
Termin nadsyłania – do 13.12.2012
Prace prosimy przesyłać na adres: konkurs@fabrykaslow.com.pl
A w tytule maila wpisać: GRAFIKA + imię i nazwisko
Jury: Przemek "Trust" Truściński i Tomasz Kołodziejczak
Nagroda główna - podobizna zwycięzcy (na podstawie zdjęcia) zostanie umieszczona (wrysowana) wraz z głównym bohaterem Kajetanem Kłobudzkim w ilustracji stworzonej przez Przemka "Trusta" Truścińskiego. Zwycięzca otrzyma oryginał pracy "Trusta".
Dodatkowo - zestaw książek Fabryki Słów.
II i III miejsce - zestaw książek Fabryki Słów
 
 

piątek, 16 listopada 2012

Zmiany na Łowisku

Od tego tygodnia Łowisko książek zaczęło swoją działalność na facebooku, po to by ułatwić dostęp wszystkim tym, którzy posiadają na nim konto, a nie dysponują gmailem. Zachęcam do zaglądnia, komentowania i opinii także na http://www.facebook.com/LowiskoKsiazek , gdzie znajdziecie też zapowiedzi, informacje o spotkaniach, ciekawostki itp.

Zmieniam również formułę rozpoczynania recenzji od tytułów wymyślanych przeze mnie na rzecz tytułu danej książki. To niewielka modyfikacja, ale mam nadzieję, że ułatwi rozeznanie się w gąszczu opisywanych książek :)

wtorek, 13 listopada 2012

Mistrz miłosiernych homonimów



Grégoire Delacourt, Pisarz rodzinny, tłum. Krzysztof Umiński, wyd. Drzewo Babel

Jest wiele historii o rodzinach i ich wewnętrznych pęknięciach. I „Pisarz rodzinny” wpisuje się w ten nurt, ale w bardzo specyficzny sposób. Nie ma oszałamiającej objętości, wydaje się równie łatwy do przełknięcia, co do zapomnienia. Lecz to tylko pozory, bo na stronach „Pisarza rodzinnego” kryje się pewna przyjemna niespodzianka, do której kluczem jest właśnie... klucz z piórem złożonym ze stalówek różnej długości! Ten autorstwa Michała Batorego, który widnieje na okładce. To z jednej strony zachęta, by zajrzeć w prywatne życie pewnej francuskiej rodziny. Z drugiej to taki wytrych, którym Delacourt dociera do nas, czytelników, i nawiązuje z nami kontakt. Bo Delacourt wie, jak posługiwać się słowami, jak stworzyć na pozór mało skomplikowaną kombinację, która wywoła w nas określone uczucia i skojarzenia, która przywoła zapachy i kolory, przywiąże do siebie na długie godziny, dotknie czułego punktu, obudzi wspomnienia, czasem tęsknotę. Tym samym łanie sterotyp, który zakłada, że autor reklam (którym Grégoire Delacourt jest na co dzień) i pisarz powieści to dwa różne zawody i rzemiosła. Po lekturze „Pisarza rodzinnego” dochodzę do wniosku, że jedyne czym się różnią, to celem, bo tak samo wymagają sprawności językowej i umiejętności odnoszenia się do wyobraźni i wrażliwości odbiorców.

Delacourt czaruje więc nas słowami, ale nie oszukuje i nie przedstawia swoich bohaterów w świetle lepszym niż na to zasługują. Jego zdania są krótkie, rozdziały często nieprzekraczają strony, dwóch. Mimo to szybko zaczyna nas przygniatać ciężar zobowiązań złożony na barki Édouarda okrzykniętego obiecującym talentem literackim w wieku zaledwie siedmiu lat. Radość rodzeństwa, oczekiwania rodziców naznaczyły go na zawsze i pchnęły jego losy na tory, z których daremnie próbował się wyrwać. Słowa stały się podstawą jego bytu, narzędziem do oswajania rzeczywistości, wpływania na nią i emocje otaczających go ludzi. Narzędziem jednak dosyć kapryśnym, nie zawsze prowadzającym do zamierzonego celu, a czasem i tam, gdzie Édouard nigdy nie chciałby się znaleźć. Innym czynnikiem, który ukształtował Édouarda był rozpad jego niegdyś bardzo szczęśliwej rodziny i małżeństwa rodziców. Bez konkretnie zarysowanych powodów. Co sprawia, że Édouard, jeszcze dziecko, zaczyna instynktownie ich dociekać i jednocześnie szukać formuły mogącej skleić to, co popsute. Nadaremno. Być może dlatego bohater jako dorosły jest dziwnie bezwolny w swoich wyborach życiowych. O ile zawodowe przynoszą mu sukcesy, w osobistych pozwala narzucać sobie rozwiązania. Ponieważ narracja jest prowadzona pierwszoosobowo, od razu uderza jej dystans i beznamiętność wobec Moniki, dziewczyny, narzeczonej, w końcu żony i matki dzieci głównego bohatera. Édouard uzewnętrznia emocje, gdy zaczyna opowiadać o matce, ojcu, siostrze i bracie. W kontaktach z nimi szuka utraconej beztroski, magicznej chwili, gdy nic nie było jeszcze przesądzone i wspólnego śmiechu w żółtej kuchni.

Przez trzy dekady życia towarzyszymy Édouardowi, ani na chwilę się nudząc. Jego opowieść jest szczera, a sposób opowiedzenia – boski w swojej prostocie i pozbawiony taniej psychologii. Trochę zadumy, czasem leki uśmieszek i kolejne strony szybko prowadzą nas do... happy endu! Dla nas jest on tylko końcem, dla Édouarda początkiem życia, w którym pojawia się nadzieja na miłość.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

środa, 7 listopada 2012

Bella z Montparnassu!



 
Izabela Czajka-Stachowicz, Dubo..., Dubon..., Dubonnet, wyd. 2, wyd. W.A.B.

Gdy inne panny i panie w latach 20. ubiegłego wieku biegały z jednych proszonych herbatek na drugie, Izabela Czajka-Stachowicz, powieściowa Bella, przesiadywała w paryskich kawiarniach u boku literatów i dziennikarzy, pozowała kolejnym malarzom i prowadziła życie głodne, za to pełne fantazji i wolne. Czajka-Stachowicz to w ogóle nietuzinkowa postać, której nazwisko – o mały włos! - mogliby znać tylko wnikliwi studenci historii sztuki czy filologii. Muza artystów, ich przyjaciółka, dzieląca z nimi upodobania i życie bez funduszy. Swobodne, chłonne i barwne, chociaż prowadzone na granicy ubóstwa. „Dubo..., Dubon..., Dubonet” jest już trzecią, wznowioną po ponad czterdziestu latach przez wydawnictwo W.A.B. książką tej autorki, która tak ochoczo w latach 50. i 60. wracała do lat młodości. Jej wspomnienia są tak pełne życia, świeżości spojrzenia i młodzieńczego zachwytu, jakby powstawały notowane na gorąco. Nie znam wcześniejszych „Nigdy nie wyjdę za mąż” i „Mażeństwo po raz pierwszy”. Przyszło mi poznać Bellę z Montparnassu – tak innego i odległego w czasie od zaśnieżonego Mokotowa i starszej pani po trzech zawałach, jaką w chwili pisania książki była autorka.

Tym, co uderza na każdej stronie „Dubo...”, jest radość i olśnienie. Zapachem paryskiego powietrza, tłocznymi miejskimi arteriami, morzem świateł, wielkomiejskim tętnem, zachodem słońca, błękitem nieba. Te wszystkie uczucia sąsiadują... z ssaniem w żołądku. Bella bowiem bez zgody tatusia opuściła Polskę, nie korzysta z jego pieniędzy, musi radzić sobie sama, a to sprawia, że liczy każdy grosz. Nie ona jedna. Jej znajomi - czy to artyści czy robotnicy, z którymi ma styczność jako pracownica emigracyjnej gazety „Polonia”– wszyscy niedojadają.

Bella z właściwą sobie żywiołowością rzuca się w wir paryskiego życia, a wrodzona życzliowść i uczciwość nie pozwalają jej przjeść obojętnie wobec czyjejś krzywdy. Jeśli prosi o pieniądze, to nigdy dla siebie, z niczego potrafi wyczarować obiad dla kilku osób, a nawet, fałszując niemiłosiernie, nie wstydzi się zaśpiewać w kawiarni, by zebrać pieniądze na ciepły posiłek dla siebie i koleżanki. Nie waha się zaryzykować utraty posady, gdy chodzi o powstrzymanie żerowania na naiwności polskich robotników. Z uśmiechem rozbawiennia obserwujemy jej starania, gdy próbuje zadowolić mamę i krewnych narzeczonego. Bella nie byłaby sobą, gdyby nie przeszkodził jej w tym własny entuzjazm i szczerość. I oryginalni przyjaciele. Na kartach książki Czajki-Stachowicz artyści, którym encyklopedie i wikipedie oferują jedynie suchą notkę, są ludźmi z krwi i kości. Tytus Czyżewski pojawia się tu z nieodłączną peleryną, Olga Boznańska hoduje stado myszek, Jacek Puget to niechlujne, choć sympatyczne chłopisko w strzępach butów. Chaim Soutine za kufel piwa służy za posłańca i tragarza, August Zamoyski „rżąc radośnie”, wprowadza Bellę w egipskie sekrety Luwru, a Ilja Erenburg właśnie pisze swojego „Lejzorka Rojtszwańca”.

Szczera, humorystyczna w tonie proza Izabeli Czajki-Stachowicz jest pochwałą młodości i życia na własny rachunek. Dla czytelnika 21. wieku nie jest już może aż tak pikantna, jak była jeszcze pół wieku temu. Ale wciąż wywołuje radosny zawrót głowy, jak bąbelki najprawdziwszego, francuskiego szampana, który – wiadomo – jest nie do podrobienia. Jak Bella z Montparnassu!

PS. Mój ulubony cytat:

Paryż przeinaczył mi cały świat – nie znaczy to wcale, że minęły mi wszystkie udręki i niewola młodości – życie nadal zalewało mnie, oszołamiało i oślepiało. Uświadomiłam sobie jednak, że prawem człowieka jest szczęście”.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.