środa, 31 sierpnia 2011

Przygoda nie tylko w stylu rokoko


Kerstin Gier, Czerwień Rubinu, wyd. Egmont

Ta powieść to wspaniały przykład na to, że można napisać coś lekkiego i niegłupiego zarazem. Coś, co przeczyta się błyskawicznie i z prawdziwą przyjemnością. Kerstin Gier świetnie oddała psychikę dorastającej dziewczyny – lojalnej wobec najbliższych, znającej swoją wartość i nieprzewrażliwionej na swoim punkcie, czułej jak to w przypadku nastolatki na wdzięki płci przeciwnej i robiącej wszystko, by nie wyszło to na jaw. To także przedstawicielka najmłodszego pokolenia, która wiedzy szuka w google'ach lub w wikipedii, a łacinę zna tylko ze słyszenia. W dodatku to półsierota z tej trochę gorszej części rodziny, w której pojawiają się arystokratyczne tytuły. Kiedy więc okazuje się, że to właśnie ona odziedziczyła zdolność przenoszenia się w czasie, czujemy razem z nią ekscytację i oszołomienie. Nadzwyczajna cecha (obok możliwości widzenia duchów i rozmów z nimi) otwiera wiele możliwości, ale i niesie dla osoby nieprzygotowanej wiele niebezpieczeństw. Gwendolyn w szybkim tempie musi przyswoić sobie jak najwięcej wiadomości, których powinna uczyć się od dziecka, by zapanować nad swoim darem. W dodatku okazuje się, że korzystanie z niego nie jest tylko niewinną rozrywką ani nawet sposobem badania minionych czasów. To misja, której cel został obmyślony przez hrabiego de Saint Germain. Ponieważ Gwendolyn jest już osobą niemal dorosłą i przywykłą do samodzielnego myślenia, przenikliwiej i krytyczniej ocenia różne sytuacje i ludzi, którzy pojawiają się w jej życiu zarówno w teraźniejszości, jak i w przeszłości. A ta kryje wiele niezrozumiałych zagadek, a nawet jedną rodzinną tajemnicę. Postępowanie Gwendolyn zaburza pewien ustalony porządek, a ona sama zaczyna zadawać sobie pytania, kto tak naprawdę w jej otoczeniu jest sprzymierzeńcem, a kto wrogiem.

Czerwień Rubinu” rozbudza ciekawość, zaspokaja ją, po czym znowu zaczyna intrygować. Ma momenty, które bawią i jest tak skonstruowana, że nie nudzimy się nią nawet na chwilę. To dobra literatura rozrywkowa, której cechy mają za zadanie uwieść czytelnika z kręgu młodzieży, ale jest przekonująca i dla dorosłego. Musi on tylko wcześniej przyjąć, że podróże w czasie są możliwe, a konfesjonał w kościele bywa awaryjnym miejscem przerzutowym. Dlaczego nie? W końcu po to czytamy, by oderwać się od rzeczywistości, a „Czerwień Rubinu” to gwarantuje.

Druga część cyklu pod tytułem „Błękit Szafiru” podobno już niebawem :)

Za książkę „Czerwień Rubinu” dziękuję wydawnictwu Egmont.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Fantastyczni z natury


Tomasz Kołodziejczak, Głowobójcy, wyd. Fabryka Słów

Tomasz Kołodziejczak dokonał rzeczy niemożliwej – zajrzał tysiące, a może nawet miliony lat w przyszłość ludzkości. Inne planety niż Ziemia, obce inteligencje, z którymi się współżyje i takie, po których zostały ledwie ślady, nowe religie, które tak samo jak stare dają człowiekowi złudzenie porządku i tak samo go więżą. Opowiadania z tomu „Głowobójcy” przypominają kalejdoskop – każde z nich to inny rzut oka, inny element przyszłości, inne emocje. Intrygi, zagrożenie ekoterroryzmem, badania archeologiczne w miastach nieznanych kosmicznych ras, ale i sportowe pasje, poczucie obowiązku i poszanowanie prawa, a nawet piękna historia miłosna rozdzielonych kochanków, dla których przez kilkadziesiąt lat jedynym łącznikiem był kot. Z rasy zmodyfikowanej genetycznie, stąd jak na koty długowieczny. Za to szanowany w społeczeństwie, które swoje życie oparło na staroegipskich wierzeniach.

Ludzie w opowiadaniach Kołodziejczaka zachowali swą naturę mimo niesamowitego postępu technologicznego i związanych z nim możliwościami. Podążając za modą, a czasem za koniecznością związaną z zawodem, deformują (a może upiększają) swoje ciała, wszczepiają sobie dodatkowe wtyczki lub żyjątka, które oczyszczą organizm z nadmiaru pewnych substancji. Będą walczyć o przetrwanie w trudnych warunkach, nawet gdy oznacza to działania odrażające (uwaga - postąpilibyśmy prawdopodobnie tak samo). Na porządku dziennym są emocjonalne uwikłania, lojalność, która przynosi tylko kłopot, a nawet próby szantażu. Zdarzają się zmiany prawa, które pociągają za sobą bunt i walkę, która jest z góry skazana na porażkę. Na topie jest bycie jak najbardziej naturalnym, co jest trudne w świecie legalnie dostępnych wspomagaczy, o jakich nam się nie śniło. Życie w realnym świecie popierają rządy i kościoły – tak wiele milionów zmarło podczas gier, nieświadoma i nieciekawa rzeczywistości... Oczywiście jedno z opowiadań prowadzone jest z punktu widzenia osoby, która akurat właśnie... gra! „Lotniarz” i „Wrócę do ciebie, kacie” mają jeszcze tę zaletę, że mimo wyraźnego zakończenia zdają się obiecywać jakiś ciąg dalszy. Może autor kiedyś podejmie się wyjaśnienia, jak dalej potoczył się przewrotny los Gofreya Saviano czy kata Van Dorna.

Tom „Głowobójcy” to wspaniała i przemyślana proza. Pełna konkretów, stopniowo wprowadzanych wyjaśnień i szczegółów, które nie przyćmiewają akcji. I różnorodna – raz sensacyjna, innym razem obyczajowa, a nawet bywa, że i romantyczna. Śmiało można powiedzieć, że wychodzi poza ramy literatury fantastyczno-naukowej. A może po prostu udowadnia, że nie gatunek jest ważny, tylko umiejętność pisania i wyobraźnia – tutaj obie imponujące.

Za książkę „Głowobójcy” dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Życie i śmierć po rosyjsku


Aleksandra Marinina, Obraz pośmiertny, wyd. W.A.B. oraz Biblioteka Akustyczna

Uczucia. Od nich się wszystko się kończy i zaczyna. W pisarstwie Marininy zajmują dużo miejsca, chociaż to jednocześnie najbardziej konsekwentne i pełne logiki kryminały, jakie zdarzyło mi się przeczytać (a w tym wypadku odsłuchać). Także w „Obrazie pośmiertnym” była pułkownik milicji tworzy pełnokrwiste, wyraziste postacie, które po swojemu radzą sobie z życiem. Bez względu na to, czy jest to uzależniona od kawy Nastazja Kamieńska, największy mózg analityczny moskiewskiej milicji, czy żona szefa wytwórni filmowej i jednocześnie córka bogatego bankowca, Ksenia – nimfomanka szukająca przygodnych kierowców samochodów produkcji rosyjskiej. Bo inni nie skusiliby się na jej zwiędłe wdzięki. Oczywiście o ile Kamieńska to główna bohaterka kryminałów Marininy, Ksenia jest jedną z wielu nowych osób występujących tylko w tej historii. A postacią, wokół której wszystko się kręci, jest uduszona Alina Waznis. Muza i wielka miłość reżysera wziętych thrillerów została zabita tuż przed zakończeniem ostatnich zdjęć do ich kolejnego wspólnego obrazu. Kamieńska ma nie lada orzech do zgryzienia – młodą aktorkę otaczało wielu wrogów. Od koleżanki po fachu, której zabrała ważną dla niej rolę, znajomego, który pożyczył od Aliny pieniądze i nie oddał ich w terminie, braci, których ojciec Aliny pominął, przydzielając córce całą biżuterię po matce, po Ksenię, która naubliżała jej bez powodu na przyjęciu w wytwórni... Piękna, utalentowana, mściwa, chłodna, wredna, zamknięta w sobie, inteligentna, ale nieczuła – obraz Aliny wyłaniający się z zebranych od znajomych opowieści nie stawia jej w najlepszym świetle. Jak inny jest od jej analiz oper czy dzienników przestudiowanych przez Kamieńską. A także od tych fragmentów powieści, w których autorka celowo przedstawia nam inną twarz Aliny, cofając się lata wstecz aż do jej dzieciństwa, kiedy poznajemy jej największy i wstydliwy sekret. Raz czujemy do zamordowanej współczucie i sympatię, innym razem – niedowierzenie wobec jej niektórych, jeszcze niedawnych postępków. I tylko to jest sygnałem, że coś tu nie gra.

Obraz pośmiertny” to intrygująca historia pewnego skrzywdzonego dziecka i wdzięcznej kobiety, której los - jak się okazało - zależał zawsze od otaczających ją mężczyzn. Budzi smutek, gdyż była bliska przełamania fatum i znalezienia osobistego szczęścia. To także fascynujący obraz rosyjskiego społeczeństwa po przemianach ustrojowych. Zwłaszcza, gdy poznajemy sposób, jak emerytowany milicjant może uniknąć zwerbowania przez mafię albo słyszymy narzekania żony innego, jeszcze w czynnej służbie, która pragnie, by mąż zajął się biznesem i zapewnił im lepsze życie niż mieszkanie w dwu niewielkich pokoikach z dziećmi i obłożnie chorą matką. To czas robienia szybkich fortun, które dają niezależność i nietykalność. Ale i także szukanie szczęścia na dalekiej Syberii, wśród której tajg można zacząć nowe życie. Pierwszy raz pojawia się u Aleksandry Marininy wątek niechęci do Rosjan ze strony Łotyszy. Nie jest on specjalnie rozwinięty. To bardziej stwierdzenie faktu niż wyjaśnienie przyczyn, które jednak dla mieszkańców naszej części Europy wydają się oczywiste.

Marinina nie pozwala na złapanie oddechu. Przenosi nas w świat pełen blokowisk i starych kamienic, w którym czujemy się jak ryby w wodzie. Czytając jej książki, można poczuć, jak mentalnie bliscy jesteśmy Rosjanom. Czy nam się to podoba czy nie. Czaruje nas swoją Asią Kamieńską, której zdolność wyciągania wniosków imponuje i jest jak najbardziej wiarygodna. Zdecydowanie polecam!

Za audiobook „Obraz pośmiertny” dziękuję wydawnictwu Biblioteka Akustyczna.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Agent do spraw nie tylko boskich


Jacek Piekara, Sługa Boży, wyd. Fabryka Słów

Jacek Piekara wykreował świat, w którym Chrystus zszedł z krzyża i z mieczem w ręku walczył z wrogami. To pierwszy sygnał, że mamy do czynienia z nietuzinkową fabułą. Drugi to inkwizytorzy, którzy wieki później dbają przy pomocy śledztw i tortur o to, by zbłąkane duszyczki trafiły do nieba. To postacie złowrogie i budzące postrach. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że ma do czynienia z bezmyślnymi rzeźnikami. Mordimer Madderdin, główny bohater cyklu Jacka Piekary o inkwizytorach, to człowiek inteligentny, elastyczny pod każdym względem (z wyjątkiem wiary), wykształcony w rozpoznawaniu herezji, kłamstw, sfałszowanych pism i w podejmowaniu szybkich decyzji. Nie gardzi przy tym zwykłymi ludzkimi przyjemnościami - niemal w każdym opowiadaniu „Sługi Bożego” przewija się postać co i rusz innej, jasnowłosej i biuściastej młodej kobiety. Jej wygląd odpowiada zresztą wyczytanemu przeze mnie zdaniu, że na dziesięciu mężczyzn dziewięciu lubi kobiety z dużymi piersiami, a temu dziesiątemu podoba się tych dziewięciu. To typowa próbka myślenia Madderdina, która, choć powinna wzbudzać oburzenie, wywołuje śmiech i za nic ma wszelką poprawność polityczną. Zresztą akcja opowiadań rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przeszłości, która z wielu względów kojarzy się ze średniowieczem. Wiele ksiąg jest zakazanych, paranie się nauką i alchemią może ściągnąć niepotrzebne zainteresowanie inkwizytorów, a mimo to zdarza się używanie czarów i przyzywanie dawnych bóstw. Ludzie są na bakier z higieną, a rozwój techniki pozostawia wiele do życzenia.

Mordimer zna się na ludzkiej naturze. Wie, kiedy interweniować, a kiedy dać spokój. Zdaje sobie sprawę, że przyczyną pewnych plotek może być zwykła ludzka zawiść lub podejrzana osoba ma większe wpływy i zamożniejszą sakiewkę niż on sam. Z właściwą sobie trzeźwością umysłu akceptuje porządek świata, w którym biedni zawsze będą biedni i kopani, a bogaci będą rządzić bez względu na zasługi. Jedyny wyjątek zachodzi wtedy, gdy istnieje możliwość herezji. Ale nawet wtedy trzeba zachować ostrożność, bo trudno coś udowodnić osobie, która ma odpowiednie znajomości i wpływy.

Sługa Boży” to wznowiony obecnie, jeden z wcześniejszych zbiorów opowiadań Jacka Piekary o inkwizytorze. Osobiście bardziej wolę jego późniejsze minipowieści. Ciekawie jest jednak zobaczyć, jak ewoluowała postać Mordimera Madderdina, jak liczniejsze niegdyś elementy fantastyki ustępowały pola niezwykłej umysłowości inkwizytora – przenikliwej, pozbawionej złudzeń i pełnej cynizmu, która nawet odruchy dobra tłumaczy w kategoriach korzyści. Ale za to wyciągającej go z niejednej opresji. Mimo takiego sposobu myślenia Mordimer wydaje się ludzki i po prostu sympatyczny. Trudno uwierzyć, że mógłby wykorzystać swój przenośny zestaw do robienia tortur. A na pewno to zrobi, gdy będzie miał uzasadnione podejrzenie, co do nieprawomyślności kandydata na przesłuchanie. Gdyby było inaczej, policzyłby się z nim jego Anioł Stróż – istota groźna i nieobliczalna, która nie ma nic wspólnego z cukierkowatym obrazem anioła chroniącego dzieci przechodzące obok przepaści.

Zdecydowanie polecam, bo tak intrygującej postaci jak Mordimer Madderdin nie było do tej pory w literaturze!

Za książkę dziękuję dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

Nie taki wampir straszny


Andrzej Pilipiuk, Księżniczka, wyd. Fabryka Słów

Księżniczka” Andrzeja Pilipiuka roi się od bardzo niezwykłych postaci – wampir i jego łowcy, długowieczne kuzynki i alchemik, golemy i inni. Główni bohaterowie zostali mimo swej, delikatnie mówiąc, nietypowości przedstawieni w ujmujący sposób. Ich życie jest długie, a wspomnienia potrafią sięgać niekiedy setek lat wstecz. Nic dziwnego, że tak dobrze orientują się w przeszłych zdarzeniach i dawno zapomnianych technikach, począwszy od robienia nalewek po tynkturę przedłużającą życie lub zrobienie własnej szabli. Przy czym są to opisy bardzo szczegółowe i ciekawe. W końcu, kto z nas wie, że przy torach kolejowych można znaleźć w stanie sproszkowanym tlenek żelaza. Albo jak osiągnąć temperaturę spalania kilku tysięcy stopni? Nie mówiąc już o bardziej współczesnym sposobie zmiany napisu na tablicy rejestracyjnej samochodu czy znajomości regulaminu krakowskich Plant, która pozwoli przemierzać parkowe ścieżki... konno! Wiedza autora pod tym względem jest naprawdę zdumiewająca. A wiadomości z biologii i historii, które nam serwuje przy pomocy swoich bohaterów-nauczycieli, znacznie wykraczają poza poziom szkolny. I nawet poza Europę. To wszystko sprawia, że tempo czytania wzrasta z każdą stroną. Co ciekawe, w tej przygodowej fabule kilkakrotnie spotkamy się z krytyką szkoły jako instytucji zabijającej samodzielność myślenia. Podczas gdy aż chciałoby się mieć takich szkolnych nauczycieli jak tytułowa księżniczka Monika Stiepankovic.

Świat według Pilipiuka ma swoją ciekawszą, ukrytą przed oczami większości ludzi stronę. To tu szanuje się dawne księgi i nie zapomina dokonań ludzkiej myśli. Włada się starożytnymi językami, zna się tajne przejścia i rytuały, postępuje z odwagą i pamięta hasła, które otworzą w razie potrzeby drzwi zaprzyjaźnionego zakonu. Poza tym spragnieni dynamicznej akcji dostaną tu sporą dawkę pościgów i ucieczek przed pewnym groźnym tajnym bractwem oraz scen walk z użyciem białej broni. W powieści nie zabrakło także akcentów humorystycznych, czego przykładem jest drugorzędna postać lektorki języka fusha z Sudanu, która od zatrudniającej ją uczelni domaga się ochrony przed wampirami (nie muszę dodawać, że bezskutecznie). Lub wyjaśnienie, skąd pomysł Dänikena, że cywilizacja Egipcjan powstała dzięki interwencji kosmitów. W czym ma swój udział pewna ożywiona na chwilę mumia z krakowskiego Muzeum Archeologii i wisząca nad jej głową żarówka.

Trzeba pamiętać, że „Księżniczka” jest kontynuacją poprzedniego, pierwszego tomu cyklu o kuzynkach Kruszewskich. Nie jest mi on znany, więc mogę dodać od siebie, że można zacząć czytanie od tomu drugiego. I liczyć się z tym, że po zakończeniu będzie się mieć chrapkę na pierwszy i trzeci tom jednocześnie. I to jedyne ryzyko. Ja nie żałuję. Plus dla wydawnictwa za eleganckie wydanie: twardą oprawę, tasiemkę-zakładkę i mieniący się roślinny motyw na okładce.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

sobota, 13 sierpnia 2011

Sprawa elfio-ludzka




Eleonora Ratkiewicz, Tae ekkejr!, wyd. Fabryka Słów

Eleonora Ratkiewicz pisze w charakterystyczny sposób. Jej styl jest emocjonalny, wymaga większej uwagi niż tylko prześlizgiwanie się wzrokiem po literach. Jeśli spełni się ten warunek, „Tae ekkejr!” wciąga bez reszty i sprawia, że zapomina się o upływającym czasie. Ten sposób pisania, pełen odniesień do myśli i uczuć ludzi (i nieludzi w tym przypadku), przypomina mi Aleksandrę Marininę. Być może to taka rosyjska cecha, dla mnie szalenie sympatyczna i miła.

Jak przystało na prawdziwe fantasy, znajdziemy w „Tae ekkejr!” przedstawicieli ludzi, elfów i krasnoludów. Autorka, w przeciwieństwie do innych pisarzy fantasy, nie poprzestaje na cechach charakterystycznych dla każdej z tych ras, które funkcjonują w literaturze chyba jeszcze od czasu „Władcy Pierścieni”. Owszem, i u niej elfy to piękne, długowieczne istoty ze szpiczastymi uszami, krasnoludy to m.in. doskonali rzemieślnicy, a ludzie to tylko krótkotrwali goście na scenie życia. Ale jak się tu okazuje - nie tylko.

Elfy i ludzie w świecie Eleonory Ratkiewicz znają się niewiele, a nawet wcale. Spotkanie księcia Lermetta z Ennearim przypomina zderzenie kultur, które wzajemna otwartość i ciekawość oraz poczucie wdzięczności - zamiast w nienawiść - przeradza powoli w przyjaźń. Inne zwyczaje, inna długość życia, a co za tym idzie, inne pojmowanie świata i opisywanie go językiem o specyficznej dla każdego ludu konstrukcji gramatycznej – to powody, dla których obu młodzieńcom tak trudno znaleźć na początku wspólny język. Co ciekawe, okazuje się, że i ludzie i elfy są dla siebie nawzajem intrygujący i obdarzeni cechami, które budzą w drugiej stronie zachwyt. To nowość w fantasy. A przynajmniej ja dotąd nie spotkałam się z podobnym ujęciem ludzko-elfich stosunków. Właściwie razem z Lermettem na nowo odkrywamy elfy, przy okazji dowiadując się wiele o królestwie, z którego pochodzi książę. Takie nagromadzenia szlachetności, dobrych obyczajów i rozsądku robi wrażenie. W wyobraźni Ratkiewicz stworzyła naprawdę wyjątkowe państwo. Niemal idealne, gdyby nie to, że nawet w takich miejscach jak z bajki znajdzie się jakiś czarny charakter gotowy uknuć groźną intrygę. I, o dziwo, mający swoje powody, z których wnika, że nawet prawość może wydać zatrute owoce.

W „Tae ekkejr!” akcja oraz procesy myślowe bohaterów to dwa równorzędne, przeplatające się ciągi. Stąd poczucie, że czasami dana sytuacja rozwija się zbyt wolno. Usatysfakcjonowani na pewno będą ci, których interesują tajniki ludzkiej (i nieludzkiej) duszy i przełamywanie barier kulturowych (także tych fantastycznych!) oraz ci, którzy lubią kibicować bohaterom podejmującym ważną misję. „Tae ekkejr” to pochwała przyjaźni, która ma trudny początek. Książka pozostawia po sobie miłe wrażenie, taki jakiś baśniowy posmak, poczucie, że warto otworzyć się na innego i spojrzeć na świat jego oczami. Dlatego warto po nią sięgnąć.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów

wtorek, 9 sierpnia 2011

Szczęście zaczytanych bez pamięci


Simon Leys, Szczęście małych rybek, wyd. Drzewo Babel

Polubiłam go od pierwszych stron. Jest jak przyjaciel, którego głosu się nie zna, który mieszka na drugim końcu świata, a w którym wyczuwa się taką samą pasję. Simon Leys to belgijski sinolog, tłumacz, pisarz i krytyk literacki mieszkający na stałe w Australii. Drzewo Babel zaprezentowało nam zbiorek jego felietonów, które szeroko odnoszą się do literatury, do sztuki, filozofii, do postaci twórców i myślicieli. Leys błyszczy erudycją i oczytaniem, rzuca garściami cytaty, anegdotki, wyciąga ciekawe wnioski i podporządkowuje je wcześniej ustalonemu tematowi. Jako znawca chińskiej poezji i malarstwa włącza w swoje przemyślenia przedstawicieli Chin, głównie starożytnych. Zawstydza, gdy łapię się na tym, że pewnych nazwisk nie znam, że mam luki w znajomości literatury. A jednocześnie inspiruje, by czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Choćby książki historyczne, które przewrotnie stawia na równi z literaturą powstałą od początku do końca wyłącznie z fantazji autora.

Literatura fascynuje Leysa w sposób bardzo widoczny. Jej „bezużyteczność” go wręcz zachwyca, wpływ na wyobraźnię czytelników zdaje się bawić i zdumiewać jednocześnie. Rozdźwięk między osobą autora a napisanym tekstem to dowód na potęgę ludzkiego umysłu i jego niewyobrażalnych zdolności twórczych i poznawczych. Podoba mi się przykład Conrada, kapitana żeglugi i pisarza, który dostaje choroby morskiej na kanale La Manche, panika cenzorów przy tym fragmencie „Pani Bovary”, w którym bohaterka znika na całą noc z kochankiem w dorożce i Flaubert nie poświęca ani słowa na opis, co się między nimi działo, oraz teza, że wolny czas i próżnowanie są niezbędnym warunkiem twórczości. A także opisy trudnych relacji między wydawcami a autorami.

Trudno mi przytaczać konkretne zdania, by uzasadnić moje wnioski. Potrzebne by raczej były całe akapity, czasem rozdziały. A przyjemności czytania i odkrywania samemu takich perełek nie chciałabym nikomu odebrać.

Wśród wielu ciekawych stwierdzeń znalazłam i dowód na to, że autora poniosło – uważa on osoby palące tytoń za bardziej rozwinięte duchowo i uzasadnia to m.in. fajką van Gogha. Palacze będą zachwyceni. A ja, jako osoba mniej rozwinięta, kończę już swoją ułomną pisaninę i puszczam Simonowi Leysowi oko ;)

Za książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

Płochym okiem na Warszawę



Magdalena Samozwaniec, Kartki z pamiętnika młodej mężatki, wyd. W.A.B. i Biblioteka Akustyczna

Przewrót majowy, podczas którego naprzeciw siebie stanęły wojska rządowe i zwolennicy Józefa Piłsudskiego, obecnie budzi wielkie emocje raczej w historykach niż w zwykłych ludziach. W 1926 roku było to jednak wydarzenie, które wzburzyło współczesnych. W „Kartkach z pamiętnikach młodej mężatki” Magdalenie Samozwaniec świetnie udało się oddać tę atmosferę przy pomocy stworzonej przez siebie postaci Mimi Bigourdan. To młoda Polka, na co dzień mieszkająca w Paryżu z mężem Francuzem, niezorientowana w wewnętrznej sytuacji ojczyzny i co tu dużo mówić – romansowo nastawiona do życia. W ukochanej Warszawie Mimi zajmuje pokój w hotelu Bristol, a zatem znajdzie się w centrum dramatycznych wydarzeń. Samozwaniec to parodystka i satyryczka, więc jej bohaterka, choć w zrywach bywa nastawiona patriotycznie, plecie czasami po prostu głupstwa, a jej pytania są celowo naiwne i absurdalne. Jednak to właśnie taka pusta Mimi może głośno wyrażać zdziwienie, że jak to możliwe, że to Polacy biją Polaków, a na koniec przyjąć, że Warszawa to taka dziwna stolica, w której żałobę podkreśla się nietypowo, bo różowym kolorem. Początkowo Mimi zajmuje się przede wszystkim zastanawianiem się, jakie wrażenie wywrze na swoim adoratorze (a nuż do czegoś dojdzie z uwodzicielskim Kaziem) niż strzelaniną na ulicach. Polityka szybko staje się kłopotliwa, bo wielbiciel przestaje się pojawiać, przez hotelowe okna nie wolno wyglądać, a próba spaceru kończy się natknięciem na uzbrojonego żołnierza, który stanowczo odprowadza znudzoną paniusię do hotelu. Mimi rozbrajająco dziękuje mu za to, że.... jej nie zastrzelił. Co nie było aż tak nieprawdopodobne, skoro sporą część ofiar przewrotu stanowili zwykli gapie. Podczas gdy opowieść Mimi bawi swoją niefrasobliwością, komentarz Jana Wróbla jest bardzo szczegółowy i na chłodno pokazuje polityczne przyczyny i dokładny przebieg przewrotu. A także odsłania kulisy powstania książeczki. Te dwie części książki, tak odmienne w charakterze, fantastycznie się dopełniają – inaczej po prawie 90 latach moglibyśmy uwierzyć w sugestywną, spisywaną na gorąco opowieść Mimi Bigourdan o tym, że jakiś tajemniczy wróg, najpewniej Niemcy!, zaatakował w latach dwudziestych Warszawę. Oraz w to, że sama Mimi - jak i pacjentka lekarza, której monolog znajdziemy pod koniec - stanowią jakiś zaginiony (na szczęście!) wzór kobiecości.

Zagłębmy się więc w całość „Kartek... „ przygotowaną przez wydawcę, by odświeżyć wiadomości z historii i zobaczyć je w parodystycznym ujęciu lekkiego i czupurnego pióra Magdaleny Samozwaniec. Śmiech gwarantowany!

Za audiobook dziękuję Bibliotece Akustycznej.

sobota, 6 sierpnia 2011

Na własną rękę



Agata Chróścicka, Kontener, wydawnictwo W.A.B.

Kontener” to zgrabnie napisana powieść z fabułą, która przyciąga elementami sensacji i psychologiczną wiarygodnością. Na szczególną uwagę zasługuje tu postać Paula Afflecka, który razem z dziennikarką Anną Niezgodą stanowi duet głównych bohaterów książki. Wydaje się on bardziej barwny od swojej partnerki, ale być może dlatego, że lepiej poznajemy jego życie uczuciowe i prywatne. Podczas gdy o Annie wiemy tylko, że znudzona pracą w korporacji, spróbowała sił w dziennikarstwie, z powodzeniem odnajdując się w tropieniu ciemnych sprawek i podejrzanych indywiduów. To właśnie przez jej śledztwo Paul zostaje wplątany w międzynarodową aferę dotyczącą nielegalnego handlu lekami. Nie stałoby się tak, gdyby nie Gloria Watson. Kiedy poznajemy Paula, ten przeżywa załamanie, ponieważ Gloria bez uprzedzenia porzuciła i jego, i swoją pracę. I tu ostrzeżenie: nie czytać na skrzydełku książki opisu wydawcy. Dajmy się ponieść powieści bez uprzedzania faktów, zwłaszcza przy tak sugestywnym opisie stanu uczuciowego Paula, który jednocześnie zmaga się z raportami, firmowymi plotkami i niespodziewanym awansem. Ciekawie jest obserwować przemianę, jaką przechodzi lojalny i ambitny pracownik, grzeczny chłopiec z nizin społecznych, który ciężką i samodzielną pracą chce osiągnąć sukces. A ostatecznie półlegalnymi środkami próbuje dojść prawdy i przerwać nieuczciwy proceder. Nawet jeśli oznacza to wkradanie się na teren zamknięty, przechodzenie przez płoty, urywanie się niechcianej obstawie i myszkowanie tam, gdzie nie powinno się być. Emocje Paula zrozumie każdy, kto woli przeżywać ryzykowne eskapady wyłącznie w wyobraźni lub o nich czytać.

Od samego początku jesteśmy wprowadzani w tę historię raz przez Paula, a raz przez Annę. Ma to sens, ponieważ dwójka partnerów ma inne zadania, a afera swoim zasięgiem ogarnęła kawał świata. Akcja dynamicznie prowadzi nas przez Polskę, Wielką Brytanię po Wyspy Kanaryjskie, Gabon, Belgię i słynącą z dyskretnych banków Szwajcarię. Szacunek należy się autorce, która nie uczyniła z dwójki swoich bohaterów pary kochanków, by jeszcze bardziej podkręcić akcję. Dla mnie ich relacje i wzajemna sympatia są dzięki temu wiarygodne. Zresztą według informacji umieszczonej na okładce w notce biograficznej, Agata Chróścicka pracuje nad kolejną częścią przygód Anny i Paula – jest zatem możliwe, że coś się zmieni w ich relacjach.

Kontener” należy do tych powieści sensacyjnych, które czyta się zazwyczaj tylko raz, lecz jest to mile spędzony czas z książką w ręku. Zwłaszcza, gdy lubi się bohaterów, którzy choć trochę przypominają nas samych (a nie super wyszkolonych tajnych agentów) i którzy posługują się inteligencją i intuicją, oraz gdy lubi się brytyjskie poczucie humoru, którego przykłady roją się w książce dość gęsto.

Za książkę „Kontener” dziękuję wydawnictwu W.A.B.